Rozdział 44

2.7K 267 61
                                    

Szłam za Jeffem już od kilku minut. On szedł szybkim krokiem, a ja podążałam za nim. Ani razu się nie zatrzymał. Za to ciągle spoglądał w moją stronę. Chciałam go zapytać gdzie zmierzaliśmy, lecz stres nie pozwalał mi wykrztusić z siebie nawet jednego słowa. Za każdym razem, gdy chciałam coś powiedzieć, on spoglądał w moją stronę, odbierając mi mowę. Onieśmielał mnie jego wzrok, jego krwawy uśmiech... on cały mnie onieśmielał, ale czułam, iż mogłam mu zaufać. Założyłam kaptur na głowę tak, aby zakrył on większość mojej twarzy. Chciałam schować rumieńce na moich policzkach. Znowu na mnie spojrzał. Jego wargi drgnęły w lekkim uśmiechu. Jeszcze więcej rumieńców zalało moją twarz. Zrobiłam pokerową minę, chowając dłonie na dnie kieszeni. Nadal szłam tuż za czarnowłosym, nie oddalając od niego na więcej niż pięć metrów. Chłopak przyspieszył, z zaraz po min uczyniłam to także ja, Jeff zwolnił, ja też. Szłam tak przez dziesięć jak zahipnotyzowana. Do rzeczywistości przywróciło mnie dopiero zderzenie mojej twarzy z jego ramieniem. Spojrzałam na niego, a on spojrzał na mnie kolejny raz.

   — O czym chciałeś pogadać? — zapytałam. Jeff głośno wciągnął powietrze nosem, siadając na pobliskim kamieniu i poklepał miejsce obok siebie. Usiadłam obok czarnowłosego, po czym oparłam dłonie o skałę, przechylając głowę do tyłu. — To o co chodzi? — spytałam, patrząc w niebo. Nie było na nim dzisiaj żadnej chmurki. Liście drzew poruszały się pod wpływem lekkiego wiatru.

   — Ja cię... — przerwał nagle. Popatrzyłam w jego stronę. Dokładnie przyglądałam się jego twarzy. Chciałam to usłyszeć, musiałam to usłyszeć. Pragnęłam, aby te słowa dotarły do moich uszu właśnie teraz. Nie mogłam dłużej czekać w tej niepewności. Wyczekiwałam ich, z głośno bijącym sercem.

   — Tak? — zapytałam zachęcająco. Przygryzłam wargę, próbując uspokoić oddech.

   — No, bo ja cię... — Zauważyłam w jego oczach zakłopotanie. Zacisnęłam dłonie w pięści, a moje ciało drgnęło niespokojnie. — Ja cię...

   — Ja ciebie też — przerwałam mu, ie mogąc już dłużej trzymać tego w sobie. Momentalnie poczułam ulgę, a moje serce nieco zwolniło. 

Jeff otworzył buzię, lecz po chwili ją zamknął, a jego twarz spoważniała.

   — ...nienawidzę — mruknął. Tym razem to ja otworzyłam buzię, tylko pięć razy szerzej niż on. Jego słowa były jak uderzenie w twarz... bolesne. Nie byłam w stanie wykrztusić z siebie ani słowa.

   — Nienawidzisz? — zapytałam w szoku. Miałam ogromną nadzieję, iż się jedynie przesłyszałam..

   — Tak, nienawidzę — potwierdził. Jednak się nie przesłyszałam. Po moim policzku spłynęła łza, lecz czarnowłosy już tego nie zobaczył, bo zanim zaczęłam płakać, on wstał z kamienia i odszedł. Chciałam pobiec za nim, zapytać się dlaczego podjął taką decyzję, ale nie ruszyłam się z miejsca. Moje nogi wrosły w podłoże. Szybko wytarłam łzy.

   — Chyba nie pozostało mi nić innego, jak też cię nienawidzić — szepnęłam cicho, wstają z głazu. Po chwili zaczęłam wracać do hotelu szybkim krokiem.

Po moich policzkach spływały łzy, a na miejscu jednych pojawiały się drugie. Podeszłam do małego jeziorka i obmyłam sobie twarz zimną wodą. Spojrzałam na swoje odbicie w tafli wody. Twarz miałam całą czerwoną oraz spuchniętą. 

Nagle usłyszałam za sobą cichy szmer. Błyskawicznie odwróciłam się w nadziei, iż Jeff wrócił z chęcią wyjaśnienia mi wszystkiego. Jednak zamiast czarnowłosego zobaczyłam małą sarnę, uciekającą przed czymś w popłochu. Po raz kolejny obmyłam twarz, po czym wstałam i szybkim krokiem wróciłam do hotelu. Nie płakałam już. Na miejsce smutku przybyła wściekłość.

   — Dlaczego on powiedział coś takiego? Dlaczego nie wyjaśnił mi swoich słów? Co ja sobie w ogóle wyobrażałam? To przecież psychopata, który myśli tylko o sobie. On nie ma uczuć, on nawet nie wie, czym do cholery są uczucia. Jego obchodzi tylko zabijanie oraz wyrządzanie krzywd innym. Gdyby nie Slenderman, dawno zginęłabym z jego ręki — mówiłam wściekła. 

Weszłam do hotelu, trzaskając drzwiami, a wszyscy, którzy tam byli spojrzeli na mnie w zdziwieniu.

   — Co się dzieje, Rosallie? — zapytał "Roześmiany" Jack. Nie miałam zamiaru się nikomu tłumaczyć. Bez słowa poszłam do swojego pokoju. Zamknęłam się w nim i usiadłam na łóżku. Powoli zaczęłam się uspokajać. Walczyłam z samą sobą, aby nie zacząć krzyczeć ze wściekłości. Mój oddech zaczął zwalniać. Gdy się uspokoiłam, postanowiłam sobie wszystko jeszcze raz przemyśleć.

   — Czy jego słowa były prawdą? — zapytałam. — Czy on mnie naprawdę nienawidzi? — dopytywałam samą siebie. Usilnie chciałam wmówić sobie, że jego słowa były kłamstwem. Próbowałam okłamać samą siebie. Byłam taka naiwna, jak zwykle zresztą. — Przecież on w moim śnie mówił, że mnie... ech no tak, to był przecież tylko sen. Fikcja, coś czego nigdy nie było, moja wyobraźnia — powiedziałam. Nagle usłyszałam w mojej głowie jego głos.

   — Ja was kocham! — krzyknął głos Jeffa wewnątrz mnie. Ten głos brzmiał tak realistycznie. Jakby czarnowłosy naprawdę wymawiał te słowa. Czy moja wyobraźnia mogła mieć w sobie choć odrobinę prawdy?

   — Może to jest fikcja, ale czy błędem będzie uwierzyć, iż tak nie jest? — spytałam samą siebie. Mnóstwo wątpliwości kłębiło się w mojej głowie. Gubiłam się, nie wiedząc już w co wierzyć, a w co nie.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Kurczę, trochę się pokomplikowały sprawy między Jeffem, a Rosallie. Mam nadzieję, że rozdział się Wam spodobał. Pozdrawiam Was i następnego. :*

Moi najlepsi przyjaciele || Historia RosallieWhere stories live. Discover now