Rozdział 34

3.3K 270 24
                                    

Stałam w nicości. Wszędzie było czarno. Zaczęłam iść przed siebie, lecz nie mogłam nigdzie dotrzeć. Ciągle chodziłam, chodziłam, a końca dostrzec nie potrafiłam. Nagle przede mną pojawił się wujek. Nie miał on rozwalonej głowy oraz nie był cały pokryty szkarłatnymi plamami. Przede mną stał, mój najzwyczajniej wyglądający wuj. Jedyna dziwna, którą w nim dostrzegłam, to to, iż był on trochę... przezroczysty? Zupełnie tak, jakby był duchem. Podeszłam do niego powoli.

   — Wujku, to naprawdę ty? — spytałam z niedowierzaniem, lecz Henry nie odpowiedział. Gdy wyciągnęłam dłoń z zamiarem dotknięcia jego policzka, moja ręka przeniknęła przez jego głowę.

   — Prawda jest w piwnicy — szepnął tylko, po czym rozpłynął się w powietrzu. Po kilku sekundach sen się skończył.

Otworzyłam szeroko oczy i wstałam od razu. Zaczęłam się rozpakowywać, rozmyślając nad dzisiejszym snem

   — "Prawda jest w piwnicy"? Co to znaczy? — zapytałam samą siebie, wyjmując ubrania. Włożyłam wszystkie do dużej szafy w rogu pokoju. Potem ubrałam się w pierwsze lepsze ciuchy do chodzenia po domu. — Chodziło mu o piwnicę w naszym domu? — Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Czy mogłam uwierzyć w to, że wujek przekazał mi wiadomość? Przecież to był tylko sen. W mojej głowie krążyło mnóstwo wątpliwości. — Może pójdę tam dzisiaj, żeby się upewnić — mruknęłam cicho, a następnie wyszłam z pokoju. Spojrzałam na zegar, wiszący na ścinie w korytarzu. Była dopiero siódma. Ślimaczym tempem zeszłam na dół, do kuchni. Zrobiłam sobie jakieś kanapki, po czym zaczęłam je pałaszować. — Na serio rano jest tutaj tak cicho? — spytałam zdziwiona. Uznałam, że nikt nie przejąłby się moją nieobecnością. Nawet pewnie nikt by tego nie zauważył. 

Założyłam trampki oraz bluzę i po chwili wyszłam z hotelu. Dlaczego Slenderman stworzył takie miejsce. Jaki był jego cel w tym wszystkim? Postanowiłam na razie nie myśleć o tym.

Kaptur nałożyłam sobie na głowę tak, że widać było jedynie moją brodę. Szłam szybkim krokiem, a ściółka uginała się pod moimi stopami. Powietrze było świeże, a liście na drzewach cicho szeleściły. Po raz kolejny zdałam się na swój instynkt. Może zbyt często to robię? Przez pół godziny szwendałam się po lesie, tam gdzie mnie nogi poniosły. W końcu zobaczyłam domy jednorodzinne. Wyszłam z lasu, po czym przeszłam na chodnik. 

Gdy zobaczyłam swój dom, zatrzymałam się, po czym zaczęłam się w niego wpatrywać. Po chwili ruszyłam się i poszłam na tyły budynku. Weszłam na niewielkie drzewo, które rosło przy płocie, a następnie przeskoczyłam na drugą stronę.

   — Nie ma to jak włamywać się do własnego domu — pomyślałam, wzdychając. W kieszeni miałam klucze do domu, zawsze je ze sobą nosiłam. Otworzyłam tylne drzwi i weszłam do środka. Wszystko wyglądało jakby przez dom przeszedł huragan. Wazony, poduszki oraz kawałki potłuczonych naczyń leżały na podłodze. Stół był przewrócony. — Nie sądziłam, że będzie aż tak źle — mruknęłam zszokowana, po czym poszłam w stronę piwnicy. Zapaliłam światło i zeszłam na dół po starych, drewnianych schodach, które z każdym moim krokiem skrzypiały jeszcze głośniej. Nasza piwnica to duży pokój z mnóstwem niepotrzebnych gratów. Jednak byłam tu, ponieważ szukałam czegoś, co mogło się przydać. Smród kurzu i starości wypełniał całe pomieszczenie. Zaczęłam szukać... sama nie wiedziałam dokładnie czego. Wypatrywałam "prawdy", szkoda tylko, iż nie miałam pojęcia pod jaką postacią była ta "prawda". Czy była to jakaś stara figurka, czy jeszcze coś innego? Dokładnie przyglądałam się wszystkiemu dookoła. Zobaczyłam dwa rowery. Jeden należał do mnie, a drugi do Henry'ego. Nagle w mojej głowie zaczęły się odtwarzać wspomnienia z wycieczki rowerowej nad jezioro, rok temu. Powstrzymałam łzy i szukałam dalej. Nagle zobaczyłam na półce starą książkę. Nie, to był zeszyt. Gdy zobaczyłam, jak nazywał się jego właściciel, wytrzeszczyłam oczy z niedowierzaniem. — Peter Morgan — przeczytałam na głos. Otworzyłam zeszyt na pierwszej stronie.

21.06.1995 r.
Dzisiaj poznałem Maddie MacCartney. Jest to średniego wzrostu, szczupła dziewczyna w moim wieku, ma czarne włosy oraz ciemnoniebieskie oczy. Jest całkiem ładna. Przedstawił mi ją jej brat – Henry MacCartney, który jest także moim znajomym. Maddie jest całkiem miłą oraz zabawną osobą. Dzisiaj w trójkę byliśmy w parku. Prawie przez cały czas się śmiałem, Maddie i Henry tak samo. Dzień mogę uznać za udany.

Czytałam każde słowo w myślach z wielką uwagą. Pismo mojego ojca było podobne do mojego.

   — Tego dnia tata poznał mamę — szepnęłam. Chciałam dalej czytać zapiski taty, ale uznałam, że lepiej będzie wrócić do hotelu i tam wszystko na spokojnie przeczytać. — Slender pewnie mnie teraz szuka, chociaż mam nadzieję, że nikt nie wie, że nie ma mnie w hotelu — pomyślałam, zamknęłam zeszyt, po czym wyszłam z piwnicy. Posprzątałam stłuczone naczynia oraz postawiłam stół. Lepiej, żeby nikt nie zobaczył mojego domu w takim stanie. Wtedy ktoś na pewno wezwałby policję, a ja wolałam uniknąć takich sytuacji. Gdy dom był już cały wysprzątany, wyszłam tylnymi drzwiami i przeskoczyłam przez ogrodzenie. — Miejmy nadzieję, że nikt mnie nie zauważył — pomyślałam, wchodząc do lasu. Właśnie rozpoczynał się dość długi powrót do hotelu.

   — Super, zgubiłam się — powiedziałam, gdy przechodziłam obok przewróconej sosny... już ósmy raz. Nagle usłyszałam trzask jakiejś gałązki. Zaczęłam się rozglądać. Za mną stała kreatura, wyglądająca jak duży pies lub zmutowany człowiek. Potwór był ubrudzony krwią i patrzył na mnie dzikim spojrzeniem. Stałam w bezruchu. Po plecach przeszedł mi nieprzyjemny dreszcz. Moje serce waliło, jak szalone. Stwór zaczął do mnie powoli podchodzić, a ja zaczęłam się cofać. On przyspieszył, a ja rzuciłam się do ucieczki. Biegłam najszybciej, jak mogłam, lecz ten stwór był tuż za mną. Słyszałam za sobą jego kroki i jakieś ciche pomruki. Byłam tak zajęta ucieczką, że nie zobaczyłam konara wystającego z ziemi, a gdy już go zauważyłam, było za późno. Wywaliłam się, uderzając głową o ziemie. Na chwilę straciłam przytomność, ale czułam wszystko wokół siebie. Stwór stanął obok mnie, a ja poczułam jego oddech na swojej szyi.

   — Rake... — szepnął wprost do mojego ucha. Do moich nozdrzy dotarł okropny odór, którego źródłem była zapewne paszcza kreatury. Potem całkowicie odpłynęłam do krainy snów.

   — Rosallie?! — krzyknął nagle ktoś, z daleka. Rozpoznałam ten głos. To była Sally. Otworzyłam oczy i usiadłam, masując się po głowie. Potwora już nie było obok mnie. Uciekł.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Ha xD! pewnie spodziewaliście się, że w tym rozdziale dowiecie się, jak nazywa się misiek Sally, a tu nic. To taki żarcik z okazji Prima Aprilis (tak wiem, że był wczoraj). Ale spokojnie, spokojnie już wybrałam imię i wszystkiego dowiecie się w następnym rozdziale. To do następnego. :*

Moi najlepsi przyjaciele || Historia RosallieWhere stories live. Discover now