- Jak najbardziej - zaśmiał się, a we mnie aż się gotowało. - Takiej łatwej zabawce aż grzech odpuścić.

- Nie jestem łatwy - zaprotestowałem szybko, czując coraz większy gniew.

- Tak? W takim razie lepiej uważaj i nie oddalaj się za bardzo od swojego pana, bo może cię spotkać coś nieprzyjemnego.

Przeszedł mnie dreszcz na to ostrzeżenie. To chyba była groźba kolejnego gwałtu. Wiedziałem, że nie mogę tracić czujności, byłem gotowy, by w każdej chwili schronić się w łazience.

Przez resztę czasu oboje milczeliśmy, aż w końcu drzwi na korytarz otworzyły się i pojawił się w nich mój pan. Przebiegł wzrokiem od swojego pracownika do mnie i zatrzymał spojrzenie.

Miałem nadzieję, że nie było po mnie widać ulgi, którą poczułem, gdy tylko wrócił, albo śladów paniki, którą czułem jeszcze chwilę temu. Bałem się, ale musiałem tłumić w sobie to wszystko.

- Chodź - nakazał mi chłodno.

Nie mogłem się ruszyć. Nogi miałem jak z ołowiu. Nie chciałem zostać z ochroniarzem. Jednak obawiałem się też tego, co może mnie czekać jeśli pójdę z właścicielem.

Spuściłem wzrok i zrobiłem niepewny krok w jego stronę.

- Chodź - ponaglił mnie, tracąc cierpliwość - albo sam cię stąd wyciągnę siłą.

To też nie było najlepsze rozwiązanie i wolałem tego uniknąć. Rzuciłem szybkie spojrzenie ochroniarzowi i wiedziałem, że jest gotowy wymierzyć mi w razie konieczności karę. Podszedłem do pana, a on złapał mnie za łokieć i poprowadził szybko na zewnątrz. Tam podeszliśmy do samochodu.

- Siadaj - powiedział, otwierając przede mną drzwi auta.

Nie chciałem go już bardziej denerwować, więc zrobiłem, co mi kazał i zająłem miejsce pasażera.

Mój pan usiadł za kierownicą i zaraz potem ruszyliśmy. Jechaliśmy w milczeniu przez dłuższą chwilę. Nie grało radio, więc słyszałem tylko swój nerwowy oddech i pracę silnika. Stresowało mnie to tak samo jak fakt, że nie znałem celu podróży. Najlogiczniejszy wydawał mi się ośrodek, gdzie będzie mógł mnie zwrócić.

- Waza - odezwał się nagle, a ja zestresowałem się jeszcze bardziej - jeśli cię to interesuje, kosztowała więcej niż ten samochód.

No super, już po mnie.

Chciałem się odezwać, ale on chyba nie chciał już słuchać moich przeprosin, więc się powstrzymałem.

Resztę drogi pokonaliśmy w milczeniu.

Wyglądałem przez okno cały czas, ale nie rozpoznawałem okolicy i nie miałem żadnego pomysłu, dokąd możemy zmierzać.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmił, kiedy tylko zaparkował.

- Po co tu przyjechaliśmy? - zapytałem, rozglądając się. Byłem pewien tylko jednego: to nie jest teren ośrodka.

- Chodźmy - powiedział, ale spojrzał na mnie ponuro. - Ostrzegam, jeśli spróbujesz uciec, to przestanę być już taki miły.

Pokiwałem głową.

Wyszliśmy z auta. Miałem ochotę odbiec gdzieś daleko stąd, ale ucieczka nie wchodziła w grę. Za duże ryzyko, że mnie złapią i jeszcze bardziej mu się tym narażę.

Mój pan skinął na mnie, każąc mi podszedł. Zrobiłem to i rozpoczęliśmy wspinaczkę po stromych, kamiennych schodach. Minęła chwila, bo stopni było całe mnóstwo, ale w końcu zbliżyliśmy się do ich szczytu i mogłem zobaczyć, co znajduje się na górze.

Stanąłem jak wryty.

- To... cmentarz? - zadrżałem.

Spodziewałem się po nim jakiegoś wytłumaczenia, ale on tylko machnął na mnie ręką, bym się pośpieszył.

Szliśmy w ciszy między nagrobkami, a ja nadal nie wiedziałem, co my tu robimy. Czułem olbrzymi niepokój, wiedziałem, że strasznie dygocze. Chyba nie zamierza wrzucić mnie do jakiegoś pustego grobu, albo gdzieś tu zakopać?

Po paru minutach pan mnie zatrzymał i wskazał na jeden z grobów.

- Czy to...? - nie mogłem dokończyć tego zdania.

Już szybciej spodziewałbym się przyszykowanej tablicy z wykutym w niej moim imieniem, ale to? Skąd...?

Padłem na kolana. Czułem, że w moich oczach wzbierają łzy.

- Susan i Andrew Brason - wymówił spokojnie imiona moich rodziców. - Zginęli w wypadku samochodowym trzy lata temu.

- To... naprawdę są oni? - zapytałem drżącym głosem. Nie mogłem już powstrzymać płaczu. - Dlaczego...? Po co mnie tu przyprowadziłeś?!

Nawet jeśli nie miałem od nich żadnych informacji, to zawsze mogłem wierzyć, że gdzieś tam są, być może nawet nadal mnie szukają. Że po prostu żyją. A teraz on mi to odebrał. Zabrał mi rodziców i nadzieję za jednym zamachem.

Byłem wściekły, rozżalony, załamany i rozgoryczony. To było okrutne z jego strony. Nie chciałem tego widzieć.

- Cmentarz nie jest daleko od rezydencji, więc będziemy mogli tu przyjeżdżać raz na jakiś czas - powiedział, nadal zachowując swój chłodny ton.

Nie odpowiedziałem, po prostu cały czas klęczałem na ziemi i płakałem.

- Matt? - Położył mi dłoń na ramieniu. Odtrąciłem ją.

W następnej chwili uświadomiłem sobie, że popełniłem błąd. On jest moim panem. Podniosłem się chwiejnie, głowa potwornie mnie bolała. Otarłem łzy i spojrzałem na niego przepraszająco, po czym natychmiast spuściłem wzrok.

- Proszę... - wyszeptałem bezsilnie. - Czy możemy już wracać do domu?...

Teraz nie mam już nikogo...

To Tylko Zabawka *Yaoi*Donde viven las historias. Descúbrelo ahora