34. Bracia.

99 14 74
                                    

"(...) Zabierz moje serce,
I zabierz moją dłoń.
Jak ocean zabiera brudny piach.
I ulecz, ulecz... Do diabła, ulecz!(...)"*

       Cierpienie miało tysiąc twarzy. Tysiące wersji i przeróżne stopnie nasilenia. Nie było szans, abyśmy poznali jego wszystkie odsłony w ciągu krótkiego życia. Nieliczni mieli wystarczającą ilość szczęścia, aby napotkać na swojej drodze tylko kilka z tych twarzy. A już od dawna było wiadomo, że ja tego szczęścia nie miałam.

       Nie mogłam oddychać.

       Miałam wrażenie, że moje płuca zamieniły się w bezużyteczny fałd, zniekształciły się, ich praca ustała, a cała tłocząca się przez moje ciało krew popłynęła do głowy, aby mózg mógł przetworzyć słowa, które wydobyły się z plastikowego pudełeczka przyczepionego do munduru ratownika.

        Potrzebna druga ekipa ratunkowa.

       Potrzebna? Ale po co?

       — To jeszcze nic nie znaczy, Nicole!

       Głos Ethan'a wślizgnął się do moich uszu, jakby ten wiedział, o czym właśnie pomyślałam. O najgorszym scenariuszu, jaki mógł nas dzisiaj spotkać.

       Zacisnęłam palce na jego ramieniu próbując spojrzeć mu w oczy, ale uniesienie głowy i oderwanie się od widoku Flory, o życie której w pocie czoła, cały czas walczyli lekarze, było niemal niemożliwe do wykonania. W moich uszach huczały słowa i szelesty. Tubalne dźwięki ciała wgniatanego w ziemię. Chciałam się przekonać, czy Ethan był pewien tego, co mówił, ale on uciekł wzrokiem gdzieś w bok, jakby chciał kontrolować wszystko, co działo się dookoła.

       W jego oczach odbiły się smugi syczącego za naszymi plecami ognia. A potem ledwo zauważalnie drgnęła jedna z jego brwi, a usta rozchyliły się delikatnie i wydostał się przez nie tak cichy oddech, jakby uszło z niego całe powietrze.

       — Mają go.

       Moje serce zabiło mocniej. Ethan oderwał moją dłoń od swojego ramienia i w pośpiechu splótł nasze palce, jakby obawiał się, że w całej tej kotłowaninie mogłabym się zgubić. Pociągnął mnie na drugą stronę drogi. Ledwo unosząc nogi podążyłam za nim lustrując przestrzeń dookoła.

       Miałam wrażenie że ogień był wszędzie. Rozświetlał nasze twarze, jakbyśmy znaleźli się w pomieszczeniu pełnym pochodni. Iskry i kurz tańczyły wokół nas, fruwały jak naćpane motyle, odbijały się w naszych oczach wyglądając jak spadające gwiazdy, które pozostawiały smugi na ciemnym, rozgwieżdżonym niebie.

       Wtedy, w tej skrzypiącej, przeklętej furtce, wśród kłębów wzbijającej się w powietrze pary dostrzegłam jego. Mojego przyjaciela. Wsparty na ramionach dwóch strażaków, którzy nieśli go nad ziemią, miał zamknięte oczy i szeroko otwarte usta. Jego głowa bezwładnie opadła na klatkę piersiową i bujała się na wszystkie strony. Z jednego z rękawów skórzanej kurtki pozostały strzępy i smętnie zwisały mu z ramienia.

       Zatkałam usta dłonią, aby nie wydobył się z nich jęk rozpaczy. Przecisnęliśmy się między dwoma wozami strażackimi i dopadliśmy do drzwi karetki, kiedy ciało Blake'a zostało ułożone na noszach. Żadne z nas nie odważyło się wejść do środka, a moje serce uderzało o żebra z taką siłą, że trzęsło się całe moje ciało.

       — Co z nim?! — Wykrzyczał Ethan.

       Zamrugałam oczami nieświadoma tego, co widzę. Na twarz Blake'a została nałożona maska tlenowa. Jeden z sanitariuszy właśnie ściągał mu buty i rzucił je gdzieś pod łóżko. Ratowniczka wkłuła mu się w stopę, a kilka sekund później, na jednym z wieszaków zawisła kroplówka z jakimś płynem. W powietrze wzniósł się szelest rozrywanych opakowań.

DissonanceWhere stories live. Discover now