4. Słup, który nosił imię...

296 13 37
                                    

       Musiałam przyznać, że nie byłam najbardziej ogarniętą osobą na świecie, choć bardzo się starałam, i gdyby nie kalendarz, w którym skrupulatnie zapisywałam wszystkie rzeczy do zapamiętania, jak daty egzaminów, czy terminy oddania prac, zginęłabym pod nawałem zaległości.

       Amanda zawsze mnie podziwiała za moją systematyczność, lecz ona nie wiedziała, że wariowałam ze stresu, gdy nie byłam pewna, czy wszystko zanotowałam.

       Ta metoda na życie miała zdecydowanie więcej minusów, niż plusow. Tworzyła ze mnie paranoika. Wolałabym posiadać o wiele lepszą pamięć, porównywalną conajmniej do pamięci Andrew, którego nic nie mogło zaskoczyć, albo przynajmniej Santiago, który potrafił wypomnieć mi coś, co zdarzyło się kilka miesięcy wcześniej z najmniejszymi szczegółami.

       Dlatego wychodząc z kampusu stanęłam jak wryta, kiedy zobaczyłam mężczyznę, który opierał się o maskę mojej toyoty i ze znudzeniem zerkał na zegarek. Dopiero gdy rozpoznałam sylwetkę przypomniałam sobie, że do domu dziś nie wracałam sama.

       I może brzmiało to głupio, bo byłam dorosła, doświadczona i w miarę odpowiedzialna, ale wtedy prawie narobiłam w majtki ze strachu.

       Bo obok mojego samochodu stał Ethan Collins, który w skupieniu obserwował okolicę i zwracał na siebie uwagę, choć tak naprawdę nic nie robił oprócz stania. Był jak pieprzony celebryta, na którym każdy musiał zawiesić oko.

       I ja też to zrobiłam a sekundę później mój oddech zamarł wraz z sercem i innymi ważnymi organami, a wraz z nimi zastygły wszystkie moje mięśnie, kiedy zatrzymałam się w pół kroku kilkanaście metrów od celu i zastanawiałam się, co powinnam zrobić.

       W pełnym świetle dnia wyglądał jeszcze bardziej ponuro, niż nad ranem, i wydawało mi się, że był zniecierpliwiony. Tym razem nie mogłam mu się dziwić, bo stanowczo przegięłam.

       Z założonymi rękami i opartą o jedno koło nogą próbował kogoś dojrzeć w tłumie wylewających się przez główne wejście studentów i byłam pewna, że wypatrywał właśnie mnie.

       A ja skorzystałam z bocznej bramy. I dzięki temu mogłam przekonać się na własne oczy, że nie tylko mnie traktował jak chorobę weneryczną. Inni ludzie mogli dla niego nie istnieć, co akurat było dobre, bo niewielu ludzi potrafiło dostrzec, że pod maską zblazowanego, niegrzecznego chłopca, kryło się zdecydowanie więcej.

       A najwięcej było zgnilizny.

       Czułam ją. Każda komórka mojego ciała wyczuwała ten szczególny rodzaj ciemności, którą oddawał światu, kiedy myślał, że nikt nie patrzy.

       Ta ciemność miała zawsze jednakowe natężenie, dlatego tak łatwo było mi ją rozpoznać i uderzała znienacka burząc spokój ludzi znajdujących się w pobliżu. Znałam ją. Znałam ją lepiej, niż mógłby przypuszczać i wtedy, w chwili gdy mogłam popatrzeć na niego z boku, sądziłam, że go przejrzałam.

       Bo ta ciemność rodziła się w człowieku tylko i wyłącznie w chwili, kiedy przeżywał coś strasznego.

       Przełykając zerknęłam na zegarek i prawie podskoczyłam, kiedy zorientowałam się, że minęło czterdzieści minut od umówionej godziny. Z duszą na ramieniu puściłam się biegiem ignorując nagły ból żołądka i niemal wyplułam płuca przebiegając między samochodami  na drugą stronę ulicy, gdzie zaparkował.

DissonanceWhere stories live. Discover now