Rozdział XLII

1.3K 103 4
                                    

Ważna informacja na końcu rozdziału!


  Wszyscy postanowiliśmy, że tę noc spędzimy w starym domku należącym do mnie i Zeke'a. Ludzie rozłożyli się na kanapie i fotelach w salonie, niektórzy zajęli również podłogę. Zeke ulokował się w swojej sypialni razem z Russelem, a ja i Alyia w mojej.

  Ułożyłem się na łóżku, a Alyia położyła głowę na mojej piersi i zarzuciła dłoń na moją talię. Dziewczyna po chwili zapadła w sen, ale ja niestety nie mogłem zasnąć. Leżałem przez chwilę, mając kompletną pustkę w głowie. Nie myślałem o niczym. Po prostu oddychałem głęboko, wpatrując się w sufit.

  Gdy w końcu stwierdziłem, że i tak nie uda mi się zasnąć, wstałem, wysuwając się z objęć dziewczyny. Alyia westchnęła i wtuliła twarz w kołdrę. Uśmiechnąłem się pod nosem, odgarniając z jej czoła kosmyk włosów. Zarzuciłem na ramiona bluzę i nie zapinając jej, włożyłem na głowę kaptur. Po cichu opuściłem pokój.

  W salonie dało się słyszeć ciche chrapanie. Uważając, żeby na nikogo nie nadepnąć, wyszedłem z domku na zewnątrz. Moje oczy zostały zaatakowane przez poranne promienie słońca. Po jego wysokości mogłem określić, że jest mniej więcej czwarta trzydzieści. Wiatr zaczął smagać moją nagą skórę brzucha.

  Postanowiłem wrócić do starych nawyków - biegania, więc zacząłem od truchtu. Z czasem zwiększyłem prędkość. Nie wiedziałem dokąd biegnę. Ani po co. Czułem jedynie, że powinienem i że muszę biec. Bo gdybym się zatrzymał, to mógłbym stracić siebie.

  Biegłem i biegłem, pokonują kałuże, głazy i powalone drzewa. Przedostałem się przez ogrodzenie, które swoją drogą nie było już podłączone do prądu o czym poinformował mnie Zeke poprzedniej nocy. Odbiegłem kilka metrów, ale zacząłem zwalniać aż w końcu przystanąłem w miejscu i spojrzałem przez ramię na siatkę.

  Zacisnąłem dłonie w pięści i zawróciłem. Podniosłem z ziemi gruby konar, zamachnąłem się i uderzyłem nim w ogrodzenie. Powtórzyłem czynność jeszcze kilka razy aż siatka w końcu ustąpiła. Chwyciłem druty w ręce i pociągnąłem aż powstała duża wyrwa w całej konstrukcji. Siatka zaczęła skrzypieć, po czym jej kawałek runął do przodu prawie mnie przygniatając.

  Zacisnąłem dłonie, żeby zahamować krwawienie. Poprawiłem kaptur na głowie, odwróciłem się napięcie i pognałem dalej. Biegłem tak przez chwilę aż w końcu nogi odmówiły mi posłuszeństwa i potykając się o kamień, runąłem na kolana.

  Przymknąłem powieki, oddychając ciężko. Powoli uniosłem głowę i prześlizgnąłem się wzrokiem po otoczeniu. Klęczałem na drodze pomiędzy rozpadającymi się domami miasta. Salmara przywodziła mi na myśl upiorne, opuszczone wesołe miasteczka, którymi moja mama straszyła mnie jak byłem mały.

  Na myśl o rodzicach coś zakłuło mniie w piersi. Zignorowałem to uczucie i wstałem z kolan. Rozejrzałem się dookoła, nie dowierzając własnym oczom. To wszystko wydawało się takie...nierealne. Te wszystkie domy w opłakanym stanie, po których ścianach wspinał się bluszcz, droga porośnięta trawą, walające się po ziemi śmieci. Nie potrafiłem sobie wyobrazić jak ci ludzie mogli żyć w takim miejscu.

  Odetchnąłem głęboko i postanowiłem udać się do siedziby Genesis. Skierowałem się w stronę lasu i po kilkunastu minutach byłem już w podziemiach. Zapukałem w metalowe drzwi, zastanawiając się czy ktoś otworzy je o tak wczesnej godzinie. Jednak okazało się, że Albert jest rannym ptaszkiem.

  Przywitałem się z nim w niemym uścisku.

- Gdzie reszta? - spytał Al.

- Zostali w domku. Odpoczywają. - odparłem, przecierając zmęczone oczy.

Andetta (Zakończone)Where stories live. Discover now