Sto czterdzieści trzy

Start from the beginning
                                    

Śnisz, to wszystko. Po prostu śnisz...

Gdyby tylko wiedziała, w jaki sposób się wybudzić! Nie była Alessią. Znała działanie świata snów, ale to miejsce różniło się pod każdym względem od czegoś, co mógłby stworzyć umysł. Mimo wszystko spróbowała wpłynąć na otaczającą ją rzeczywistość, ale zamarznięta okolica pozostawała równie niedostępna, co i na samym początku. Idąc po lodowatej ziemi, Jocelyne miała wrażenie, że równie dobrze mogłaby tkwić w miejscu.

Cóż, nie miała wyboru. Nie potrafiła stwierdzić, czy brniecie przed siebie było mądrym posunięciem, ale i tak wydawało się lepsze niż tkwienie w miejscu. Miała wrażenie, że zamarznie, jeśli przynajmniej nie spróbuje podjąć marszu. Wszystkie strony i tak wyglądały tak samo, a skoro tak...

A potem coś się zmieniło.

Jocelyne skrzywiła się, kiedy otoczyła ją mgła. Przypominała tę, która wczesnym rankiem lubiła unosić się nad okolicą, by później zamienić się w rosę. Różnica polegała na tym, że okazała się nieprzyjemnie zimna i mroka. Wydawała się na nią napierać, wszechobecna i niepokojąca. Chłód i wilgoć sprawiły, że na moment zabrakło jej tchu.

W tamtej chwili tym bardziej nie potrafiła stwierdzić, gdzie się znajdowała. Na cudowne pojawienie się wyjścia tym bardziej przestała liczyć.

Po prostu idź dalej, nakazała sobie stanowczo.

Gdyby to jeszcze było takie proste!

Z czasem chłód przestał aż tak bardzo dawać jej się we znaki. Mogła tylko zgadywać, czy to oznaczało, że jakimś cudem do niego przywykła, czy może że w okolicy zrobiło się cieplej. Mgła wciąż ją oblepiała; sucha, przemarznięta trawa kruszyła się pod stopami. Cisza wydawała się dzwonić w uszach, zbyt ostateczna i jednoznaczna. Jocelyne nie widziała niczego, choćby żywej duszy, co naprowadziło ją na kolejną, co najmniej niepokojącą myśl.

Ten świat wyglądał na martwy. W tak ponury sposób mogłaby wyobrazić sobie śmierć.

Nieprzyjemny dreszcz przemknął wzdłuż jej kręgosłupa. W nerwowym geście przycisnęła obie ręce do piersi, raz po raz pocierając o siebie dłonie. Złożyła je niczym do modlitwy, chociaż nie znała żadnej – przynajmniej nie takiej, która byłaby dedykowana jakiemukolwiek bogu. Selene tak naprawdę nigdy nie oczekiwała peanów pochwalnych.

Martwy... Czy jestem martwa?

Ta myśl powinna ją przerazić, a jednak nie wzbudziła w Jocelyne żadnych emocji. Strach ustąpił i choć nie była pewna, czy to właściwe, przyjęła go z ulgą. Choć raz się nie bała. Nie czegoś, co z powodzeniem mogłaby nazwać swoim dziedzictwem – i to takim, którego mimo uprzejmej sugestii bogini nie potrafiła odrzucić. Wciąż nie miała pojęcia, co tak naprawdę oznaczało bycie wybranką śmierci, ale... Och, jeśli właśnie miała stanąć przed jej obliczem, chyba niczego złego nie było w tym, że czuła się komfortowo.

Zwiesiła ramiona. Już nie próbowała bronić się przed zimnem, w zamian pozwalając, by lodowate powietrze muskało odsłoniętą skórę. Materiał sukni łagodnie zafalował, kiedy przyspieszyła kroku, decydując się na bardziej zdecydowany marsz. Kroczyła przez mgłę, choć przez moment czując się z tym zadziwiająco właściwie.

Selene twierdziła, że śmierć nie miała w zwyczaju się mylić. Z jakiegoś powodu ją naznaczyła. Skoro tak, Jocelyne pragnęła jej zaufać.

Odetchnęła, nagle czując się tak, jakby z ramion rzuciła ogromny ciężar. Nie miotała się, nie szukała odpowiedzi. Wciąż miała mnóstwo wątpliwości, kiedy poprosiła Claire o pomoc, w gruncie rzeczy wcale nie chcąc znaleźć kierunku, na którym powinna się skupić jako nekromantka. Uciekała przed sobą, nawet jeśli u boku Ryana udawanie, że wszystko w porządku, było łatwiejsze. Teraz to zniknęło.

LOST IN THE TIME [KSIĘGA IX: KRWAWY KSIĘŻYC] (TOM 1/2)Where stories live. Discover now