Z okresu Świąt czterdziestego drugiego w pamięci utkwiły mi dwa wydarzenia. Choć oczywiście wieczerza, podarunki i kolędowanie były dla mnie najważniejsze i bardzo emocjonujące, zapamiętałam też dwie dziwne i niecodzienne rozmowy, które usłyszałam. Choć ich sens stał się dla mnie zrozumiały dopiero po latach, moja dziecięca intuicja już wtedy podpowiedziała mi, że jestem świadkiem czegoś ważnego, przesyconego ogromnym smutkiem i emocjami.
Po kolacji przenosimy się do salonu. Dorośli piją nalewkę, a my z Niną kompot. Niedługo potem słyszymy odgłos podjeżdżającego samochodu. Matka i stryj Jan wymieniają się spojrzeniami. Chwilę później skrzypią wejściowe drzwi. Ewa wygląda zza węgła, ale tym razem major jest sam. Przystaje w progu salonu.
- Dobry wieczór – mówi, odwraca się i wędruje schodami na górę.
- Już wrócił? - syczy pani Wanda. - Nawet w wigilię szatan nie daje odpocząć od swojego widoku.
- Wandziu... - mruczy stryj.
Matka staje się niespokojna.
- Nie powinien siedzieć tam sam – mówi wreszcie.
Zapada cisza, nawet Helena przestaje śpiewać kolędę, akompaniując sobie na fortepianie.
- Sugerujesz, że powinienem go zaprosić? - odzywa się Jan.
- Jeszcze by tego brakowało – wypala pani Wanda wzgardliwie. - Janku! Boga byś obraził, siadając z nim przy jednym stole.
- Boga? - podejmuje matka z gniewem. - Jeśli Bóg rozumuje w tych kategoriach, co pani Wandzia, lepiej trzymajmy się od niego z daleka. Ten człowiek stracił w mijającym roku rodzinę, są święta. To zwykły, życzliwy gest.
- Człowiek?! - podejmuje pani Wanda. - Czy może absztyfikant szanownej pani?
- Wandziu, nie podobają mi się te słowa – wtrąca stryj stanowczo. - Nie można tyle jadu...
- Trucizna krąży w żyłach pani Wandzi zamiast krwi – puentuje matka oschle, wstaje i wychodzi z pokoju.
Zaciekawiona, biegnę za nią. Matka szybkim krokiem przechodzi przez stołowy, kredensowy i małą sionkę, a stamtąd krytym przejściem do oficyny. Lubię przytulną, nieco zatęchłą, zawsze ciepłą oficynę. W dużym pokoju, przylegającym do kuchni biesiadują: pani Celina, Staszek, Zośka, pan Solman i mała Brygida. Mają tam choinkę, mniejszą, ale wcale nie brzydszą od naszej i odnoszę wrażenie, że jest u nich o wiele weselej niż u nas.
- Czegoś sobie łaskawa pani życzy? - podejmuje Zośka.
Śmiesznie wygląda z owiniętą szalem szyją, ale podobno opuchły jej migdałki.
- Czy pani Celinka mogłaby zapakować mi kilka świątecznych specjałów do koszyka? Koniecznie porcję ciasta i pierogów, są przepyszne - szczebiocze matka.
- Na jutro? - podejmuje pani Celina.
- Nie, jeszcze dzisiaj. Chcę zanieść koszyk majorowi Geistowi. Z życzeniami świątecznymi.
Zebrani przy stole wymieniają dziwne spojrzenia, ale nikt tego nie komentuje.
- Pani poczeka? – podejmuje pani Celina.
- Tak, poczekam – zapewnia matka.
Pani Celina wstaje i znika za drzwiami kuchni. Oczywiście, Brygida wykorzystuje okazję, by pokazać mi swoją szmacianą lalkę, którą pewnie otrzymała dziś w prezencie i przy okazji, swój język w całej okazałości.
- Mam ładniejsze – syczę pod nosem.
Kiedy już koszyk jest naszykowany, idziemy z matką na piętro. Dziwię się, że matka mnie nie przepędza, a nawet trzyma za rękę. Stuka do drzwi pokoju majora, a kiedy ten otwiera, obdarza go jednym z najładniejszych z repertuaru jej uśmiechów:
- Przyniosłam kilka specjałów pani Celiny, są wyśmienite – wyjaśnia, wskazując na koszyk. - Jadł pan już?
- Niewiele, pracowałem.
- Tak pomyślałam – matka wchodzi bezceremonialnie i stawia koszyk na stole. - Ale pamięta pan, że mamy święta?
- Obiło mi się o uszy.
- Dlaczego nie został pan w Lublinie, z innymi oficerami?
- Jakoś odeszła mi ochota.
- Nikt nie powinien siedzieć sam w święta i smucić się. Właśnie tak pomyślałam i dlatego przyszłam – peroruje matka.
Major przenosi na mnie spojrzenie, uśmiecha się z jakimś nieokreślonym smutkiem, a potem dodaje z przekąsem pod adresem matki:
- Proszę nie odgrywać idiotki. Wie pani, że tego nie lubię. O co chodzi tym razem?
- Zastanawiałam się, czy wie pan już coś o stryjecznym bracie Zośki...
- Wydaje się pani, że nie mam nic lepszego do roboty? - warczy, po czym zerka tęsknie w kierunku stołu. Wyraźnie widać, że jest głodny. - Jest w obozie – dodaje nieco łagodniej.
Matka sztywnieje.
- Na Majdanku?
- Niezupełnie, urządził się całkiem wygodnie. Trafił do podobozu na Lipowej, pracuje dla DAW.
- Co to jest DAW? - dopytuje matka.
- Deutsche Ausrustungswerke, przedsiębiorstwo wielobranżowe pod opieką SS.
- Ach, taka współczesna plantacja niewolników...
- Ten komentarz był zbyteczny – puentuje major. - I proszę nie prosić mnie o nic więcej, bo nie kiwnę palcem. Jeżeli chłopak będzie pracowity i nie będzie sprawiać kłopotów, włos mu z głowy nie spadnie. Arbeit macht frei.
- Nie rozumiem – odzywa się matka niepewnie.
- Nieważne – kwituje major niedbale i wreszcie sam dobiera się do koszyczka. - O, pomyślała pani nawet o sztućcach... Niczym na pikniku. Zjedzą panie ze mną?
- Dziękuję, już jadłyśmy. Pani Celina jest prawdziwą cudotwórczynią. Pewnie miał pan już okazję skosztować tradycyjnych, polskich, wigilijnych potraw?
- Nie, to moje pierwsze Boże Narodzenie w Generalnym Gubernatorstwie.
- Miałam na myśli pana babcię – podsuwa matka.
- Babcia była fatalną kucharką – uśmiecha się krzywo. - A pani?
- Ja? - powtarza matka, zdezorientowana. - Pani Celina nie wpuściłaby mnie do kuchni, to byłby dyshonor i hańba.
Major siada i bez żenady pochłania talerz z pierogami. My nadal stoimy. Zaczynam się niecierpliwić.
- Faktycznie, wyśmienite – ocenia.
- Prawda?
- Miałem na myśli to, jak godzi pani tradycję polską i niemiecką – podsuwa z pełnymi ustami.
- Godzę w moim życiu różne rzeczy, panie sturmbannfuhrerze – odpowiada matka. - Pójdziemy już. Życzę smacznego. I dziękuję za informację.
- Powinna pani zrzucić już tę czerń – dodaje major, wciąż z pełnymi ustami.
Matka się zatrzymuje.
- Słucham?
- Te żałobne stroje. Wygląda pani w nich jak ta stara wrona, ochmistrzyni.
Duszę chichot. Bardzo podoba mi się to określenie dla pani Wandy.
- Dziękuję za radę – ucina matka oschle.
Pierwszego dnia świąt mróz puszcza, wychodzi słońce i wszyscy idziemy na spacer nad staw. Wszyscy, oprócz stryja Jana, który nie może poruszać się w kopnym śniegu i Heleny, która wymawia się zmęczeniem. Nie umiem oprzeć się pokusie, by rzucać śnieżkami w bezbronną Ninę, co skutkuje przemoczeniem rękawiczek, reprymendą ze strony matki i odesłaniem do domu.
Wchodząc do holu, dostrzegam stryja i Helenę, rozmawiających w salonie. Przystaję.
- Masz urzekający głos – mówi stryj Jan. - Dawno nie słyszałem tak pięknego, czystego wykonania Stille Nacht. Akompaniament był ci niepotrzebny, właściwie tylko zawadzał.
Helena uśmiecha się, mile podłechtana.
- Dużo czasu minęło, odkąd ostatnio śpiewałam – przyznaje. - Matka od najwcześniejszych lat katowała nas fortepianem, chyba tylko mnie sprawiało to przyjemność.
Stryj Jan wyjmuje fajkę, zapala, zaciąga się i wypuszcza kłąb dymu:
- Dawno temu znałem dziewczynę o czystym głosie, lecz na próżno było w niej szukać innego piękna oprócz urody i umiejętności. Cóż, byłem bardzo młody i zaślepiony.
- Mówisz o swojej narzeczonej? - podejmuje Helena.
- Tak. Słyszałaś?
- Gustaw coś wspominał, niewiele ponadto, że złamała ci serce.
- Nie sposób dostrzec prawdy przez ścianę pochlebców, mawiał mój ojciec – mruknął stryj Jan.
Helena przesiada się z zydla przy fortepianie na fotel obok wózka stryja. Ujmuje jego dłoń.
- Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz.
- Ależ chcę – odpowiada stryj, a potem wbija wzrok gdzieś przed siebie, w odległy punkt za oknem. - Tobie jednej chciałbym tę historię opowiedzieć. Tak, Karolina była piękna. Oszałamiająco. Miała doskonałe pochodzenie i pieniądze. Nawet mój ojciec, zwykle sceptyczny do wszystkiego, był nią zachwycony i pogratulował mi wyboru. Doskonale się rozumieliśmy. Chciałem zostać dyplomatą, a ona marzyła o podróżach. Moje wyobrażenie o kobietach, o miłości, jakże było wtedy naiwne, idylliczne! Lato spędzaliśmy razem, nierozłączni, pływaliśmy łódką po stawie, spacerowaliśmy, graliśmy w tenisa i jeździliśmy konno. Wszystko miało być inaczej. W pamięci pozostał mi jej promienny uśmiech i to nieco wyniosłe spojrzenie, rzucone przez ramię: „Skacz, Janku". Jakże mógłbym ją zawieść? Ściągnąłem lejce, dotknąłem otwartą dłonią karku niespokojnego Hektora. On wiedział, że się nie uda. Ja się łudziłem. Złamałem kręgosłup. Po wypadku ojciec kazał zastrzelić Hektora. Gdyby to zależało ode mnie - nigdy nie zabiłbym konia. Hektor nie był winien. Zawiniła moja brawura i głupota. Karolina zerwała zaręczyny kilka tygodni później. Pamiętam, jak dotknęła mojego policzka dłonią w jedwabnej rękawiczce, ostrożnie, sterylnie: „Mieliśmy tyle marzeń - powiedziała. - Nie mogę z nich wszystkich zrezygnować, tylko dlatego, że ty nie będziesz mógł mi w ich realizacji towarzyszyć". Minęło tyle lat, lecz wspomnienie tamtego dotyku jest dla mnie wciąż równie upokarzające, co wtedy – zamilkł na chwilę, po czym dodał innym głosem. - Wybacz...
- Co miałabym ci wybaczyć, Janku? - podejmuje Helena miękko.
- Wybacz, gdyż... odnoszę wrażenie, że... tobie też ktoś kiedyś złamał serce – mówi powoli.
Helena odwraca wzrok.
- To było tak dawno.
- Jesteś bardzo młoda, to nie mogło być aż tak dawno – oponuje stryj.
- Ty też jesteś młody.
- Może dla mnie czas płynie nieco inaczej. Jestem równocześnie młody i stary. I znów beznadziejnie zakochany.
Helena uśmiecha się łagodnie:
- W kim jesteś zakochany, Janku? - podejmuje półgłosem.
- W tobie.
Helena wydaje z siebie coś na kształt okrzyku zmieszanego z westchnieniem. Zrywa się z miejsca i klęka przy inwalidzkim fotelu. Kładzie głowę na kolanach stryja, na kocu okrywającym jego nogi.
- Janku...
- Najdroższa - szepcze stryj i dotyka dłonią jej policzka. - To beznadziejne.
- Ja też cię kocham - wyznaje Helena, zupełnie nie zwracając uwagi na moją obecność. - Jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałam. Wszystkie cię kochamy, ale ja kocham cię najbardziej.
- Tak czy inaczej, to beznadziejne - puentuje stryj z uśmiechem, tonem zaskakująco radosnym i nieprzystającym do treści wypowiedzi.
Przez dłuższą chwilę trwają tak nieruchomo, patrząc sobie w oczy, Helena przy jego fotelu, z głową na jego kolanach, a stryj z dłonią na jej policzku. Potem Helena ujmuje jego rękę, całuje wewnętrzną stronę dłoni, wstaje, ociera rękawem sukienki jakąś zbłąkaną łzę i wychodzi z pokoju. Nie dostrzega matki, która stoi w niszy odrzwi do stołowego. Ale ja matkę dostrzegłam i mrozi mnie wyraz jej twarzy.