Część 18. Wrzesień 1942. Paulina.

338 43 5
                                    

Miałam niejasne wrażenie, że tego chłopaka widzę nie po raz pierwszy. Nie dlatego, że go rozpoznałam, ale dlatego, że miał ten dziwny wyraz determinacji zmieszanej ze strachem, wymalowany na twarzy. Widywałam młodych ludzi o takich twarzach w Krakowie. Jurek przedstawiał mi ich jako swoich kolegów.

- Mamo, to jest Tomek Warys - powiedziała Nina. - Z majątku Lubczyce.

Siedzieli na ławeczce w ogrodzie. Chłopak był starszy od Niny rok, może dwa.

- Dzień dobry pani - odezwał się, pozornie grzecznie, a jednak była w jego głosie jakaś wyzywająca nuta.

Właścicielami Lubczyc była polska rodzina. Tyle wiedziałam. Przed wojną Jan utrzymywał stosunki towarzyskie z większością swoich sąsiadów. Ale odkąd został volksdeutschem, zaniechał tego. Obywatelom niemieckim nie wolno było utrzymywać prywatnych kontaktów z Polakami.

Chłopak nie mógł być synem właściciela, bo nazwisko nosił inne. Może krewnym lub synem któregoś z pracowników. Sądząc z jego butnej miny, zakładałam raczej tę pierwszą ewentualność. Rodzice nierzadko odsyłali swoje dzieci do rodziny na wieś, gdzie było spokojniej, bezpieczniej i łatwiej o wyżywienie.

Był z pewnością Polakiem i sam ten fakt czynił z niego niewłaściwe towarzystwo dla Niny.

Odpowiedziałam skinieniem głowy i ruszyłam w kierunku warzywniaka. Szeptali dalej, pochyleni w swoją stronę.

Poczułam się kompletnie bezradna.


Od lat sypiałam źle. Kiedy wreszcie udawało mi się zasnąć, mój mózg karmił mnie idyllicznymi obrazami sprzed wojny, jakby chcąc dać mi wytchnienie od nieprzemijającego strachu. Budziłam się i brutalnie zderzałam z rzeczywistością, wpadając w stan jeszcze większego lęku i przygnębienia.

Zamykałam oczy w nadziei, że znów nadejdzie taki sen, błogi i kojący, ale na próżno.

Śniłam na jawie obrazy wszystkich potworności, które dane mi było zobaczyć w ciągu tych lat spędzonych w okupowanym Krakowie i od których odwracałam wzrok. Widziałam krew, słyszałam krzyk, płacz i strzały, widziałam wypełnione ludźmi ciężarówki. Widmami ludzi.


Miałam dwadzieścia dwa lata, kiedy powiedziałam rodzicom, że zamierzam wyjść za mąż za mojego profesora. Ich reakcje były takie, jakich mogłam się spodziewać - ojciec był wściekły, a matka autentycznie przerażona.

- Ależ, kochanie - przemawiała matka. - Wiemy, że nie jesteś taka jak inne dziewczęta w twoim wieku, nie lubisz chłopców, zabaw i ładnych sukienek. Wolisz książki i uczone dysputy, marzysz o tym, aby pracować na uniwersytecie. Ale żeby aż tak! To nie wypada! Ile on właściwie ma lat?

- Nie wiem dokładnie, nie pytałam - skłamałam

- A jak się nazywa? - podjął ojciec rzeczowo.

- Adam Kwiatkowski.

- Co? Ten parszywy komunista?! - zagrzmiał ojciec.



To było piękne, słoneczne, późnojesienne popołudnie. Schodziliśmy z Adamem szerokimi schodami w budynku Collegium Novum. Wciąż ciepłe, jesienne słońce wdzierało się przez okna i tworzyło magiczną grę świateł na neogotyckich sklepieniach.

- Ale mniemam, że sympozjum się udało? - zapytałam.

- Jutro ostatni dzień. Wpadnij, poznasz profesora Martineaux, niesamowity umysł - podsunął Adam.

Duch (Zakończone)Where stories live. Discover now