Część 100. Czerwiec 1944. Paulina.

149 26 6
                                    

Usiadłam na brzegu łóżka i wtedy Albrecht się obudził. Nieświadom, jakie przyniosłam wieści, spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Podparł się na łokciu, wyciągnął dłoń i dotknął mojego policzka. A potem jego uśmiech zniknął, kiedy dostrzegł mój wyraz twarzy.

- Paulino? - podjął pytająco, marszcząc brwi. - Co się stało?

Chwyciłam jego dłoń i przytknęłam sobie do ust. Łzy napłynęły mi do oczu.

- Martin zniknął – powiedziałam bez tchu. - Od godziny wszyscy go szukamy.

- Co takiego?! - zagrzmiał i zerwał się do pozycji siedzącej.

- Martin - szepnęłam bezradnie. - Kiedy wstałam, nie było go w moim pokoju, dziewczynki również nic nie wiedzą. Szukaliśmy w całym domu, niemożliwe, by wyszedł, bo drzwi były...

Nie pozwolił mi dokończyć. Chwycił mnie za ramiona i potrząsnął mną mocno, boleśnie.

- Dlaczego nie obudziła mnie pani od razu?!

Znów byłam panią. Noc, którą spędziłam w jego ramionach, na intymnych czułościach, nie miała najmniejszego znaczenia. Puścił mnie, więc wstałam i przezornie odsunęłam się od łóżka. Wiedziałam, że w furii bywał gwałtowny i nieobliczalny. Albrecht tymczasem zerwał się z łóżka, zupełnie nie zważając na swoją nogę, zgarnął swoje ubrania, a potem, ku mojej konsternacji, szarpnął za bandaż i uwolnił nogę z usztywnienia.

- Nie, nie może pan! - zaprotestowałam rozpaczliwie. - To o wiele za wcześnie.

- Nie interesuje mnie pani zdanie – odparował gniewnie. - Proszę mi opowiedzieć, co się wydarzyło, jak pani wstała. Rzeczowo i po kolei! - nakazał.


Do poszukiwań włączyli się żołnierze ze stutzpunktu. Nie wiedziałam, kto - może Jan, a może była to inicjatywa sierżanta Blancka - zarządził przeszukiwanie mulistego dna sadzawki. Trwałam nad brzegiem, trzęsąc się z zimna, choć dzień był raczej ciepły, pomimo, iż słońce nie wychyliło się zza chmur, a świat spowijała szara, mglista poświata.

Dlaczego los doświadczał nas tak okrutnie?


Popołudniu spotkaliśmy się w bibliotece. Ewa chlipała, pani Wanda przesuwała w kościstych palcach paciorki różańca, mamrocząc pod nosem monotonną modlitwę. Jan siedział nieruchomo, blady, ale jak zwykle w trudnych sytuacjach – bardzo spokojny, rzeczowy. Czego nie można było powiedzieć o Albrechcie, który chodził tam i z powrotem, wzdłuż okien biblioteki, raz za razem zerkając w kierunku ogrodu, jakby spodziewając się dostrzec powracające stamtąd dziecko.

Nie chciałam po raz kolejny upominać go, by oszczędzał nogę, bo wiedziałam, że spotkałoby się to tylko z eskalacją jego gniewu.

- Jakim sposobem dwuletni chłopiec sforsował zamknięte drzwi?! - grzmiał. - Chyba, że ktoś tego nie dopilnował?!

- Klnę się na Boga, że wszystkie drzwi i okiennice we dworze były pozamykane. Od miesięcy sprawdzam dwukrotnie, przed udaniem się na spoczynek – zapewniła pani Wanda.

- Mógł wyjść przez oficynę – podsunął Albrecht. - Przejścia do kuchni nikt nie zamyka?

- Nie, ale przecież... - zaczęła pani Wanda i urwała bezradnie.

- Wydaje mi się nieprawdopodobnym – zaczął mówić Jan, bardzo powoli, ale dobitnie. - Żeby chłopiec tak nieśmiały i spokojny, z własnej woli, nocą, po ciemku, udał się na wycieczkę do oficyny, a potem i dalej. Z wrodzonej ciekawości, czy dla żartu, podkreślam, to nieprawdopodobne...

Duch (Zakończone)Hikayelerin yaşadığı yer. Şimdi keşfedin