Część 34. Grudzień 1942. Paulina.

253 44 12
                                    


Choć niemiecka propaganda usiłowała za wszelką cenę przekłamać sytuację panującą w Stalingradzie, niepokojące wieści przeciekały najpierw wąską strużką, potem już szerokim, wartkim strumieniem. Szósta Armia konała z głodu i zimna.

Geist gdzieś wyjechał i przyjmowałam ten fakt z ulgą. Miałam nadzieję, że święta spędzi poza Niewiadowem. Konieczność oglądania go, nawet przelotnie, była dla mnie wysublimowaną torturą.

Wszystkich nas pochłonęły świąteczne przygotowania. My skupiłyśmy się na sprawach domowych, panowie zaś: Jan, Wilhelm i pan Solman mieli pełne ręce roboty, by w tym szczególnym czasie nikt we wsi nie cierpiał niedostatku i głodu. Już za czasów dziada Jana i Gustawa, utarł się zwyczaj, że państwo ze dworu nigdy nie odmawiali pomocy tym, którzy popadli w chorobę bądź niedostatek. Oprócz suto zastawionego świątecznego stołu we dworze, stawiano drugi dla służby i pracowników folwarku oraz trzeci we wsi. Mając ograniczone środki dotrzymanie tego zwyczaju tamtej wojennej zimy, było zadaniem iście karkołomnym i poważnie przetrzebiło nasze zapasy.

Na dwa dni przed wigilią wrócił Albrecht Geist, pozbawiając mnie złudzeń. Zwołał nas wszystkich, urządzając pokaz swojej dobroczynności. Nie wiem doprawdy, co mnie podkusiło, by zaproponować mu wzięcie udziału w naszym kuligu, może znów te rozpaczliwe, tęskne spojrzenia, które rzucał Wici.


Potem Jan wezwał mnie do swojego gabinetu. Jakże ja nie lubiłam tej formy traktowania mnie jakbym była jednym z pracowników folwarku - wzywania na dywanik i reprymendowania zza biurka.

Zasadniczo, nasze relacje były dobre. Stosunek Jana do dziewczynek i małego Adasia – serdeczny i życzliwy. A jednak, gdzieś podskórnie czułam, tliło się we mnie przekonanie, że nie postrzega mnie jako równej sobie, tak z racji urodzenia, jak i predyspozycji.

- Mówią, że zrozumieć kobietę to nie lada wyzwanie i osiągnięcie – mruknął, bawiąc się fajka. - Przyznam, że ja nie rozumiem ciebie.

- Chciałam jakoś załagodzić nieprzyjemną atmosferę – przyznałam.

- Zacnie – mruknął Jan. - Życzyłbym sobie jednak, byś równorzędny wysiłek wkładała w dbałość o dobre samopoczucie domowników, co pana majora.

Nie po raz pierwszy jego jawna impertynencja zbiła mnie z nóg. Przysiadłam na krześle.

- Słucham?

- Twój antagonizm z Wandą – wyrzucił Jan. - Sprawia mi szczególną przykrość. Myślałem, że świąteczny czas załagodzi nieco napięcia pomiędzy wami, tymczasem, odnoszę wrażenie, że jest jeszcze gorzej.

- Mam serdecznie dość jej jawnej niechęci, złośliwości, pogardliwych spojrzeń i dwuznacznych westchnień – stwierdziłam ostrym tonem.

- Jestem przekonany, że nic takiego nie ma miejsca – wtrącił Jan.

- Najlepszym przykładem dzisiejsze popołudnie.

- A cóż takiego Wanda ci powiedziała? To raczej twoje słowa były mocno dwuznaczne.

- Na litość boską!

- Musisz zrozumieć, że Wandzia jest dla mnie kimś więcej niż zarządczynią. Jest członkiem rodziny. Był czas, kiedy zastępowała mi rodzoną matkę, która, no cóż, lubiła wyjazdy i rozrywkowe życie. Choć miałem niańki i guwernantki, odkąd pamiętam, z każdym kłopotem i dziecięcą bolączką biegałem do Wandzi właśnie.

- Jakoś trudno mi sobie wyobrazić panią Wandę w roli troskliwej opiekunki.

- Oceniasz ją przez pryzmat wieku i przeżytych zgryzot, których życie jej nie szczędziło.

Duch (Zakończone)Where stories live. Discover now