Część 20. Wrzesień 1942. Paulina

455 55 16
                                    

Z początku był niegrzeczny, arogancki i niemal parodiował sam siebie w roli sztywnego służbisty. Potem, w restauracji pomyślałam, że obawiał się, aby ktoś nie podsłuchał naszej rozmowy w jego biurze.

Zabrałam ze sobą Wicię, w pewnym sensie posłużyłam się nią.

Nie mogłam być pewna, czy jego zainteresowanie jest bardziej skupione na mnie czy na mojej córce. Miałam świadomość, że Wicia musi mu bardzo przypominać jego zmarłą córkę, i że przebywanie z nią zarazem sprawia mu przyjemność i ból. Jakby mógł na chwilę przenieść się do świata, który utracił. Oczywiście, to był najpodlejszy rodzaj manipulacji.

Nie wiem, dlaczego zgodziłam się pojechać do jego mieszkania. To znaczy do mieszkania, które zajął. To było nieracjonalne. Niepotrzebne. Prześladowała mnie jakaś niedorzeczna, wręcz obsesyjna ciekawość, jakby to było być z nim jak z mężczyzną.

Pomyślałam też, że jeśli to zrobię - on będzie nas chronił. To był oczywiście jeszcze większy absurd. Żaden oficer SS by tego nie robił, nie narażałby się w ten sposób. Ale rozpaczliwie próbowałam sama przed sobą jakoś tę sytuację uzasadnić.

Nienawidziłam ich. Urzędników chyba jeszcze bardziej niż żołnierzy walczących na froncie. To oni trzymali w swoich rękach nasz los. To oni decydowali, organizowali nam życie, począwszy od najprostszych spraw, a skończywszy na kwestiach życia bądź śmierci. Żołnierz na froncie przynajmniej widział, że strzela do ludzi. Dla urzędników ludzie byli tylko liczbami na papierze lub zbitką liter składających się na czyjeś nazwisko. Byli abstrakcją i nie znaczyli kompletnie nic.

Tyle straciłam. Wojna zabrała mi Gustawa, Jurka, Mietka, tylu przyjaciół z uniwersytetu.

Nie miałam podstaw się łudzić, a jednak uparcie to robiłam.

Geist nie był młodym chłopakiem, wcielonym do armii wbrew swojej woli, cywilem na wojnie - wyrwanym ze spokojnego świata i wkręconym w wojenną machinę. On był oficerem SS, dojrzałym mężczyzną, świadomym swoich czynów, butnym i aroganckim. Dlaczego zatem tak bardzo mnie pociągał? Nie byłam niedoświadczoną gęsią. Miałam kilku mężczyzn, dwóch mężów. Oba moje małżeństwa oparte były na czymś więcej niż cielesność - na bliskości w wymiarze duchowym, szacunku, podziwie, podobnej hierarchii wartości, wspólnych celach, pasjach, marzeniach. Z nim to był tylko fizyczny pociąg, poza tym - nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego. Dlaczego było to tak silne, tak bardzo mnie prześladowało?

Wierzyłam, chciałam wierzyć, że on był w gruncie rzeczy przyzwoitym człowiekiem, Że był wrażliwszy, inteligentniejszy i bardziej przenikliwy niż mógł i chciał to okazać. Że nie był głupcem ani szaleńcem, lecz w gruncie rzeczy spokojnym i zrównoważonym człowiekiem, starającym się postępować przyzwoicie w czasach, kiedy wartość przyzwoitości kompletnie się zdewaluowała i można sobie było nią tylko narobić kłopotów.

Gdzieś w głębi duszy wiedziałam, że się łudzę. W trzydziestym dziewiątym strzelał do Polaków. Pewnie robił też inne rzeczy. Zarazem, nie usiłował się za wszelką cenę wybielać, rozgrzeszać w moich oczach. Kimkolwiek był, cokolwiek robił - była w nim pewna, trudna do zdefiniowania godność.

Bękart, syn wiedeńskiej szansonistki. Mógłby zawstydzić zblazowanych, zaskorupiałych w przekonaniu o swojej wyższości patrycjuszy w rodzaju Jana czy Wittenberga.

W pokoju, na komodzie stało zdjęcie jego rodziny. Jego żona była naprawdę piękną kobietą, wyglądała tak młodo, a córka miała loki podobne do Wici. Choć twarz całkiem inną. Był też starszy o kilka lat chłopiec, w mundurze z krótkimi spodniami - pewnie należał do jednej z tych ich nazistowskich, młodzieżowych organizacji.

Duch (Zakończone)Where stories live. Discover now