Wichura

963 88 263
                                    

***

Jesień właśnie pokazywała swoje najmniej urokliwe oblicze ze wszystkich możliwych i zupełnie niemożliwych wariantów - niebo zasnuło się ciemnoszarymi chmurami, przywodzącymi na myśl film katastroficzny o niesamowicie dopieszczonych efektach specjalnych (i gdyby to od niego zależało, Oscar w tej kategorii byłby murowany), natomiast miasto wyglądało na kompletnie wymarłe, szczególnie gdy spojrzało się na praktycznie puste drogi, nagie drzewa oraz brunatną, pozbawioną choćby pożółkłej trawy ziemię. Wszystko to za sprawą wichury, która już od wczesnego przedpołudnia nawiedzała Petersburg i nie pytając nikogo o zgodę, zaczęła przeprowadzać gruntowne czystki krajobrazu. Zeschnięte liście ścigały się więc po chodniku, poganiane przez silny, mroźny wiatr, a konary pobliskich kasztanowców boleśnie często przechylały się na bok, zupełnie jakby lada chwila miały się położyć i przespać w ten sposób nadchodzącą wielkimi krokami zimę. I o ile flora nie miała w całej sprawie kompletnie nic do gadania, tak zwierzęta oraz ludzie wcale nie zamierzali się temu biernie przyglądać, tylko ukrywali się gdzie popadnie, próbując przeczekać najgorsze.

W Sportowym Klubie Mistrzów było na szczęście ciepło, sucho i bezpiecznie, jednak nie znaczyło to wcale, że panowała tam atmosfera przyjemnego rozprężenia. Właściwie to nie było komu jej tworzyć: znaczna większość sportowców zdecydowała się ewakuować do domów już dużo wcześniej, niektórzy mogli liczyć na własne samochody albo na przyjazd kogoś z rodziny, jednak było też kilka osób, które kompletnie zapomniały o bożym świecie, więc dla nich ten świat kończyć się dopiero zaczynał. O mury co jakiś czas z impetem uderzała nieposkromiona fala wiatru, która tak mocno dawał się we znaki, że okna aż drżały w futrynach, za to wentylacja wyła jak potępiona, zupełnie jakby utknął w niej posępny demon, a nie tylko wzrastające ciśnienie.

Oczywiście Yuuri nie bał się, że dach nagle zawali im się na głowy, ale trzeba było przyznać, że brwi jakoś tak same się marszczyły, a zimny dreszcz truchtem przebiegał wzdłuż kręgosłupa, kiedy zauważyło się jakiegoś odważnego - albo już szalonego - przechodnia, który mimo panującego chaosu pochylał się i niezmordowanie parł przed siebie. Tylko do czego się tak śpieszył? Czemu nie mógł poczekać? I czy to naprawdę było warte aż takiego ryzyka? Przecież on by nigdy... nie tak świadomie, w samym środku niepogody... ale...

...ulotne wspomnienie czyjejś przemoczonej sylwetki przemknęło mu przed oczami...

- Na razie zaczekajmy tutaj, dobrze? - zaproponował Viktor i przystanął obok Yuuriego, poprawiając suwak zapiętej pod samą szyję kurtki; a jeśli Viktor zapinał kurtkę pod samą szyję, to znaczyło, że było już bardzo, ale to bardzo źle. - Zaraz zadzwonię po taksówkę. Bez porządnych, stalowych kaloszy raczej nie mamy co się pchać na przystanek...

- A co? - Yuuri pospiesznie odgonił od siebie przygnębienie i spojrzał na narzeczonego z delikatnym, może nawet lekko kpiącym uśmiechem. Nie chciał dać po sobie poznać, że wzorem zatwardziałych meteopatów zbyt mocno wczuł się w posępną pogodę. - Martwisz się, że porwie mnie wiatr?

- Raczej o to, że sam chciałbyś pofrunąć - zauważył rezolutnie Viktor, po czym westchnął i zwrócił oczy z powrotem na olbrzymie okno, za którym widać było niewielki plac przed wejściem do Klubu; tam kilka sędziwych drzew właśnie urządzało sobie intensywną sesję pilatesu połączoną z próbą wytrzymałościową skłonów. - Gdybyś w taką wichurę spróbował zrobić axla, to kto wie, na ilu obrotach by się to skończyło.

- Ej, zaraz, Viktor. Próbujesz mnie przestraszyć czy tym bardziej zachęcić? - zwrócił uwagę Yuuri, po czym zbliżył się do ławki przypominającej fragment trybun i przysiadł na jednym z wolnych miejsc. - A może rzucasz mi wyzwanie?

- Po prostu chciałbym wiedzieć, co się dzieje w twojej ślicznej, zatroskanej czymś główce.

Yuuri już miał powiedzieć, że przecież zupełnie nic się nie działo, a w porównaniu do tego, co rozgrywało się na zewnątrz Klubu, jego wyobraźnia była wręcz wymarzoną oazą spokoju albo jakimś wyciszonym kwiatem lotosu dryfującym na gładkim jeziorze myśli, ale... ale łagodne, lekko zbolałe spojrzenie Viktora, które towarzyszyło ostatnim słowom, zupełnie zbiło go z tropu. Widział już kiedyś podobne oczy, kiedy to inny, znacznie mniej namacalny kawałek świata rozpadał się na drobne kawałki. W tamtym, zupełnie już odległym momencie wiatr również starał się za wszelką cenę wedrzeć się do rozległego apartamentu, a deszcz, który Yuuri śledził wówczas zza okna salonu, w ciągu parunastu sekund zmienił ulice w górskie potoki. Obraz załamującej się pogody był jak uosobienie jego własnych, wewnętrznych lęków oraz nieposkromionej złości. Wspomnieniem czegoś, o czym już dawno zapomniał... i co chciał takim pozostawić.

Pozdrowienia z Petersburga!Where stories live. Discover now