Bańka mydlana

1.3K 125 234
                                    

***

To było przyjemne, swojskie popołudnie. Słońce zaglądało do mieszkania przez zachodnie okna, w powietrzu unosiły się niemożliwe do całkowitej eliminacji drobinki kurzu, a w tle przygrywała znana melodia poobiadowa - nucona przez rosyjskiego pańcia piosenka oraz stukot zmywanych z użyciem płynu, wody i dwóch par rąk naczyń.

Makkachin akurat przysłuchiwał się temu koncertowi z poziomu loży honorowej, znajdującej się na kuchennej podłodze, co i raz unosząc paciorkowate oczy, aby zerknąć na radośnie krzątającą się parę. Jeden z pańciów płukał naczynia, a drugi wycierał je ręcznikiem i odkładał na bok, na powoli acz nieubłaganie piętrzący się stosik. Na kuchennym blacie, niczym na płaskiej arce Noego, pojawiły się kolejne duety akcesoriów: rondel po sosie wraz z garnkiem po makaronie, sitko i drewniana szpatułka, dwa talerze, dwie salaterki, a, jeszcze trzeci po warzywach, dwie szklanki, dwa kubki po herbacie, masa sztućców... odmęty zlewu zdawały się nie mieć końca i chociaż byli małą rodzinką, to wydawało się, że sprzątania jest jak za cały pułk żarłocznych jamników. Makkachin zupełnie nie rozumiał tego fenomenu. Jemu w zupełności wystarczały tylko trzy miski - na mokre jedzonko, na suchą karmę i na wodę.

A że czasami coś mu bonusowo wpadało do pyska, to już przecież nie jego wina...

O, a co to? Tuż obok ramienia Viktora pojawił się nieoczekiwanie jakiś niezidentyfikowany obiekt latający: mały, okrągły, błyszczący i podobny do czegoś, co kołatało się gdzieś w głębinach mocno już wyeksploatowanej pamięci psa. Makkachin przechylił uniesiony łeb i dopiero wtedy kulka ze wspomnieniem wpadła w odpowiednią przegródkę i pies rozpoznał w drobnej, przeźroczystej piłeczce coś, co często wytwarzały dłonie pańcia, kiedy nadchodził mokry czas "kąpieli". Tylko że zwykle bywało tych piłeczek więcej, o wiele więcej, właściwie to nie przypominały już wtedy piłek, ale bardziej puchaty, ciepły śnieg, a jeśli nawet trafiał się jakiś samotnik, to raczej nie przeżywał na wolności zbyt długo. Zwykle takie bąbelki ginęły po zaledwie kilku sekundach od powstania i nierzadko w paszczy łakomego pudla, ale ten tutejszy zawodnik był nadspodziewanie żywotny. Może to dlatego, że nie wydawał się zbyt wielki i skory do pękania, a może dlatego, że zwierzak był zbyt objedzony po ostatnim posiłku, aby chcieć zjeść tak samo niesmaczną kulkę jak wszystkie poprzednie.

Makkachin obserwował więc uważnie, jak samotny bąbelek mimo swojej ponadprzeciętnej bąbelkowatej wytrzymałości powoli tracił siły i opadał ku podłodze, lecąc na spotkanie z nieuniknionym. I kiedy wydawało się, że zaraz nastąpi finał jego wielkiej-małej podróży, stojący przy zlewie Viktor poruszył się nieco w bok, a wtedy znajdująca się zaledwie kilkanaście centymetrów od płytek banieczka niespodziewanie poderwała się ponad kuchenny blat. Zaintrygowany tym faktem pudel podniósł się z płytek i ruszył na inspekcję za niesforną kuleczką, pozostawiając rozchichotanych pańciów samych sobie. Widok nieustraszonej, frunącej bańki mydlanej miał w sobie coś o wiele bardziej niezwykłego, można by nawet rzec, że hipnotyzującego niż dwójka pogodnych ludzi. Dlaczego właściwie tak walczyła? Dlaczego mimo wszystko wciąż nie znikała? Ot, zagadka. A pudel bardzo chciał ją zbadać.

Jak się okazało, nie był to wcale koniec historii wzlotów i upadków petersburskiej bańki mydlanej. Mogło się co prawda wydawać, że gdy tylko usunęła się z zasięgu ludzkich nóg, to była już bezpieczna, ale w zamian zaczęła na nią czyhać inna groza. Kratka wentylacyjna. Nieopodal niej ustabilizowany tor lotu znów się zmienił - bąbelek w jednej chwili zawirował jak korkociąg i odleciał w stronę salonu, wystrzelony niczym z procy przez nieuchwytny gołym okiem prąd ciepłego powietrza. Makkachin od razu podążył jego tropem. Minęli lodówkę, która zawsze skrywała jakieś mniej (jak zielenina) lub bardziej (jak mięsko) smaczne kąski. Za chłodziarką skręcili w prawo, a potem zawrócili przed progiem drzwi wejściowych, przy którym pudel żegnał się i witał z ukochanymi ludźmi - nie tylko ze swoimi pańciami, ale również tym młodym chłopakiem pachnącym znajomym kotem, jego kolegą od warczącego motoru, dziewczyną o rudej sierści i jegomościem z włosami ułożonymi w szpic jak pysk dobermana, starszym trenerem, który raz na jakiś czas wpadał w kontrolo-odwiedziny czy miłą sąsiadką okazjonalnie przynoszącą jedzenie. Pudel nie spuszczał z oczu bańki mydlanej ani wtedy, gdy niemal zniknęła gdzieś pod sufitem, ani wtedy, gdy prawie zderzyła się z telewizorem, ale w ostatniej chwili jakby zmieniła zdanie i podążyła szerokim łukiem w stronę uwielbianej przez całą ich trójkę kanapy. Makkachin nie miałby nic przeciwko, aby na chwilę odpocząć na meblu i poczekać, aż (a mógłby się założyć o całe trzy ciepłe bułeczki) po obiedzie zasiądą na nim Viktor i Yuuri, żeby oprzeć się o siebie nawzajem, porozpieszczać pupila i dokończyć ten przerwany dzień wcześniej film. Bąbelek miał jednak zupełnie inne plany. Płynnie przemknął nad oparciem i poleciał do psiego legowiska, ulokowanego między biblioteczką a wejściem do kuchni. Sentymentalna podróż trwała nawet wtedy, gdy pies mimowolnie sapnął przez nos, zmęczony ruchliwością mydlanej bańki, a ta wyczuła zmianę nastroju swojego jedynego obserwatora i grzecznie pofrunęła z powrotem do cieplejszej, wciąż okupowanej przez ludzi kuchni.

Pozdrowienia z Petersburga!Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz