Detroit

1.1K 144 356
                                    

***

- Wiesz, Yuuri... - Phichit zatrzymał się w wejściu do pokoju, omiótł spojrzeniem wszystkie ściany i w końcu spojrzał na skulonego na łóżku współlokatora. Katsuki jak zwykle siedział z nosem w magazynie sportowym, zawierającym (niech go chomiki ścisną, jeśli tak nie było) jakiś artykuł o Viktorze, zapominając przy tym o absolutnie całym bożym świecie. - Czasami odnoszę wrażenie, że dzielę pokój z dwoma facetami, a nie z jednym.

No tak, może jednym, ale za to jakim. Nawet buddyjscy mnisi nie medytowali z takim skupieniem jak ten niepozorny Japończyk wertował zwyczajne czasopismo z kilkoma ujęciami szarej grzywki. Nawet zawodowi płetwonurkowie nie nurkowali z takim zacięciem jak Yuuri zagłębiał się w odmęty wywiadów. Nawet wysokiej klasy szpiedzy nie mieli tak bogatej kartoteki zdjęć jednego człowieka ile Katsuki miał w swoich fanowskich zapasach wycinków i linków związanych z pewnym zagranicznym nazwiskiem. To było aż godne podziwu i przerażające jednocześnie. I mówił to Phichit. A to już coś znaczyło.

- Ale jak to? - Yuuri wreszcie podniósł głowę znad gazety, patrząc na kolegę zza zsuniętych na skraj nosa szkieł.

- No tak to. - Taj zrobił wymowny ruch ręką wokół przysposobionej przez Japończyka ściany, którą w jakichś dziewięćdziesięciu... no, dobra, może w osiemdziesięciu pięciu procentach zajmowała twarz albo sylwetka utytułowanego rosyjskiego mistrza. I to cud, że tylko w osiemdziesięciu pięciu, bo resztę powierzchni tak czy siak zakrywało biurko oraz węższa część jednoosobowego tapczana. - Nie ma mnie pół dnia i już widzę dwa nowe plakaty. Jesteś pewien, że Viktor nie powinien nam się dorzucać do czynszu? Bo mnie się wydaje, że jego aura jest tutaj wyraźniejsza niż taka widoczność Patricka Swayze w "Uwierz w ducha".

- I właśnie w takich momentach żałuję, że nie mogę wymienić ciebie na niego - odciął się Yuuri, ponownie skupiając się na magazynie. - Chociaż i tak nie sądzę, żeby Viktor miał jakąkolwiek ochotę mieszkać ze... no. Z kimś takim.

- Chwila, moment. Że co? Że z tobą by nie chciał? Z takim fantastycznym, zabawnym, przeuroczym współlokatorem? - Phichit rozplątał się z szalika, odłożył torbę z jedzeniem na swoje biurko i bezceremonialnie klapnął na łóżku tuż obok japońskiego kolegi. - Mój ty eklerku chrupiący! Ptysiu kremowy! Rurko nadziewana! Czy ja właśnie usłyszałem, że twoja samoocena głucho łupnęła o samo dno złego samopoczucia? Hm?

- Nie mogłeś nic takiego usłyszeć, bo moja samoocena nie istnieje - odparł Yuuri, jeszcze mocniej zastawiając się gazetą, przez co zamiast niego z okładki zaczęła spoglądać na Phichita twarz wymuskanego Christiano Ronaldo.

Łe. Jakoś tak nagle zatęsknił za pyskiem Viktora.

- No ale weź, Yuuri. - Phichit chwycił kraniec magazynu i delikatnie ściągnął go w dół, żeby złapać kontakt wzrokowy ze współlokatorem. No i przy okazji żeby nie patrzeć na boskiego Christiano. Ze świętych osobistości mimo wszystko wolał Buddę. - Zaręczam ci, że każdy w Detroit tylko marzy o tym, żeby być z tobą w pokoju. Mało tego, codziennie staczam dla ciebie biurokracyjne boje i odrzucam petentów starających się o klucze do twojego se... Znaczy, pokoju, pokoju! Bo wierz mi lub nie, ale jesteś absolutnie najlepszym facetem pod słońcem!

Ściągnięte brwi i ogólnie kpiący wyraz twarzy Japończyka nie pozwalał wątpić, że Yuuri nie wyglądał na specjalnie przekonanego tym gorącym zapewnieniem, ale przynajmniej wystarczyło, żeby poczuł się nieco lepiej i nawet wydukał ciche:

- Dzięki.

- No! I głowa do góry - zakomenderował Phichit, poklepując Yuuriego po kolanie niczym dobrze sprawującą się szkapinę. - Jestem święcie przekonany, że gdyby tylko dowiedzieli się o tobie w Rosji, to też by się bili o twoje względy. Zobaczysz! Jeszcze przyjdzie taki dzień, kiedy zamiast przytulać się do gazety będziesz wygrzewać się w objęciach prawdziwego Viktora. I mówię ci to ja, sam Phichit Chulanont herbu... herbu "niech mnie dunder świśnie", o.

Pozdrowienia z Petersburga!Where stories live. Discover now