Białe noce

1.1K 128 164
                                    

***

Yuuri obudził się z palącym w piersi poczuciem, że nie da rady tak dłużej spać - czy może raczej rzucać się i przewracać z boku na bok, tracąc przytomność na pięć, może dziesięć minut. Ostrożnie zdjął więc zepchniętą aż do pasa kołdrę, po czym usiadł na łóżku i rozejrzał się dookoła. Może za bezsenność odpowiadała specyficzna, panująca w sypialni, trudna do określenia duchota, jaka latem zdarzała się aż za często, a może wina leżała w jego własnym organizmie, który podświadomie wyczuwał, że coś było nie tak. Głównie dlatego, ponieważ na zewnątrz było nienaturalnie jak na tę godzinę jasno. "Petersburskie noce" wyjaśnił mu jakiś tydzień temu Viktor i z dumą wskazał na wciąż błękitne niebo, gdy razem Makkachinem przechadzali się po parku o dwudziestej trzeciej . "Przez kilka tygodni mamy tutaj niekończący się dzień".

No i faktycznie mieli, w tym miał również nieprzyzwyczajony do podobnych ewenementów Japończyk. Normalnie potrafił spać jak zabity nawet w samo południe, a jet-lagi sprawiały, że łóżko na kilkanaście bitych godzin stawało się niezastąpionym przyjacielem, jednak teraz, kiedy nie miał się nawet jak zmęczyć... Było ciężko. Yuuri wstał więc i powoli, na palcach ruszył do wyjścia z sypialni. Miał nadzieję, że ruch przypomni ciału o znużeniu i że wtedy łatwiej zaśnie, nie myśląc już o tym, jak bardzo doba stanęła na głowie. Właśnie dlatego poszedł do kuchni, gdzie nalał sobie szklankę zimnej wody i powoli ją sącząc, zaczął spacerować po salonie.

Pusto. Spokojnie. I tak dziwnie, niepokojąco jasno, jakby to była siódma wieczorem, a nie druga w nocy. Yuuri omiótł spojrzeniem salon. Na swoim posłaniu smacznie spał Makkachin, długi i płaski niczym jakiś łazienkowy dywanik, ale poza nim jednym elegancki apartament, w którym mieszkali, wydawał się wyjątkowo wręcz wymarły. Bardziej niż wtedy, kiedy ucinali sobie we dwóch (albo i trzech nawet) popołudniową drzemkę albo kiedy Yuuri przesiadywał tu sam, bo Viktor akurat miał trening albo zgrupowanie. W dzień nigdy nie było tu aż tak bezwzględnie cicho, jakby cała ludzkość wzięła sobie i po prostu zniknęła. Przecież normalnie powinno dać się przynajmniej usłyszeć jakieś stukanie obcasów chodzącej piętro wyżej sąsiadki, może pogwizdujący w oddali czajnik, śmiech małego dziecka, ujadanie psa, szum i klaksony samochodów na ulicy, podzwanianie tramwajów, terkoczącego o chodnik rolkarza... Ale nie słyszał nic. W tę noc, która wydawała się dniem, na świecie istniał już tylko Yuuri.

Katsuki przysiadł na kanapie i odstawił pustą szklankę na stolik. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, jak mocno taka izolacja potrafiła być dokuczliwa, ale sądząc po tym, co czuł w tej tylko jednej chwili - to tak, bardzo. Mimo wszystko Yuuri zawsze mieszkał z kimś, w mniejszym bądź większym gronie: w Yu-topii miał pod ręką całą rodzinę oraz Vicchana, w Detroit świrował czasami od nadmiaru kolegów i koleżanek w akademiku, że już o dzieleniu pokoju z Phichitem oraz jego chomikami nawet nie wspominał, aż wreszcie skończył tu, w hałaśliwym, zimnym, przytulnym Petersburgu. Za to Viktor... Viktor chyba od zawsze żył sam. Znaczy, sam z Makkachinem, rzecz jasna, no i nie był przecież sierotą, więc miał też jakiś dom rodzinny, w którym się wychowywał, ale nie wydawało się jednocześnie, aby rosyjski mistrz kiedykolwiek dzielił przestrzeń życiową z jakimś innym człowiekiem. A na pewno nie dłużej niż na czas  zawodów czy obozu treningowego. W końcu Yuuriemu udało się przez przypadek dowiedzieć, że Viktor kupił sobie to mieszkanie jak tylko się usamodzielnił, więc jeśli założyć, że chodziło wtedy o pełnoletność, to... to to było ponad dziesięć lat temu.

To takie nienormalne. On, Yuuri, który przyzwyczaił się do samotności, czasami celowo o nią zabiegał i zamykał się w sobie, gdy czuł się przytłoczony, nigdy nie był tak naprawdę sam. A Viktor, którego kochały tłumy, który miał wielbicieli na pęczki i który nigdy nie stronił od ludzi, spał w wielkim, pustym łożu, miał tak przepastną szafę, że można się było w niej zgubić i nie robił nikomu śniadań, bo przecież szkoda było zachodu dla jednej osoby.

Pozdrowienia z Petersburga!Where stories live. Discover now