Rozdział XLV

1.7K 150 58
                                    


Lordowi Voldemortowi już trochę się nudziło. Ile przecież można w rezydencji, knując tylko i przeprowadzając różne ministerialne intrygi. Polityka jest fajna, owszem, ale wszystko, co w nadmiarze, szkodzi.

Nie można też przecież tyle czasu przebywać w jednym towarzystwie. Tych ludzi znał od lat, więc wiedział, czego się po nich spodziewać.

– Bello, czy możesz do mnie podejść?

Krzątająca się przy wejściu od głównej sali szalona czarownica spojrzała na swojego mistrza z lękiem w oczach. Nawet ona. Uchodząca z najbardziej nieobliczalnego śmierciożercę wyraźnie się bała. Strach można było wyczuć na kilometr, jak dosłownie u wszystkich, z którymi Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, spotykał się na co dzień.

– Tak, mój panie. W czym mogę służyć? - Bellatriks odezwała się cicho, nie śmiąc nawet podnieść oczu.

– Nic, nic, wracaj do swoich obowiązków - odparł zimno czarnoksiężnik, a kobieta posłusznie oddaliła się.

Może to też trochę moja wina? - pomyślał Voldemort - Sam jestem sprawcą tego, że ludzie, zamiast odczuwać do mnie miłość lub podziw, okazują jedynie strach. Oczywiście, wielu mugolskich dyktatorów również oparło się na tym zjawisku, ale żadnej z nich nie został zapamiętany jako ten naprawdę miłujący swój lud.

Niezależnie od żadnych czynników zewnętrznych, tak mijał kolejny dzień Czarnego Pana.

***

Pokój szpitalny był miejscem, gdzie nie można było zaznać długotrwałego spokoju. Co powszechne, każdy pragnął jak najszybciej je opuścić, gdy już zniknęły wszelkie urazy i skaleczenia.

W najgorszej sytuacji byli jednak ci, którym nie zapowiadało się na poprawę.

Ostatnim, ogólnokrajowo znanym przypadkiem był pisarz, podróżnik i awanturnik -Gilderoy Lockhart. Nie miał on szczęścia, gdyż nawet wprawione w dziesiątkach lat posługi dłonie szkolnej pielęgniarki nie były w stanie przywrócić jego umysłu do pierwotnego stanu, nie mówiąc już o całym zastępie uzdrowicieli ze szpitala im. św. Munga.

Stara piguła jednak takiego nieszczęśliwego przypadku dawno nie wiedziała. Nie codziennie przecież ma się styczność z klątwami czarno magicznymi, które wywołują aż taki wpływ na sferę fizyczną człowieka. Właściwie to nie można było też ocenić skali zniszczeń psychicznych, gdyż nie można było nawiązać żadnego kontaktu z poszkodowanym. Pozostało mieć nadzieję, że zaklęcie z czasem przestanie działać, jak to czasem miało miejsce z niewprawnie rzuconymi czarami.

Na razie zadania sanitariuszki ograniczały się do okazjonalnego zajmowania się chorym i dbania o jego podstawowe potrzeby.

Co prawda Severus już w dniu poprzednim nalegał, by wezwać ekipę z czarodziejskiego szpitala, lecz wymogła ona jeszcze jeden dzień zwłoki, by spróbować samemu doprowadzić do wybudzenia młodego Malfoya z czegoś na kształt śpiączki. Ultimatum właśnie mijało i wszystko wskazywało na to, że magomedycy przybędą wreszcie, by samodzielne ocenić stan Malfoya i może zdecydować, jakie kroki należy przedsięwziąć w związku następnymi etapami leczenia.

W przypadku ciężkiego okaleczenia ucznia, główny ciężar decyzyjnej odpowiedzialności spadał na opiekunów prawnych, lecz w tym momencie dostęp do nich był nieco utrudniony. Naturalnym więc było, że rolę ten przejął Snape, jako zwierzchnik domu ślizgońskiego.

Poppy zastanawiała się tylko, kiedy pojawią się uzdrowiciele.

***

Biedny Remus dopiero nad ranem zakończył obchód szkolnych korytarzy. Ostatnio nie czuł się najlepiej, w końcu miał swoje lata, ale z chęcią mógłby poświęcić wszystko, by spłacić dług wdzięczności wobec Albusa Dumbledore'a.

Jedyne, czego pragnął w tej chwili, to odespać odebraną mu noc. Pocieszał się, że przed nim jeszcze tylko tydzień tej egzaminowej zawieruchy, a potem jego życie powróci do jako takiej normy.

***



Szczęście me | Harry PotterWhere stories live. Discover now