Rozdział 19

1.4K 152 31
                                    

DIARA

Kiedy biegło się przez las na oślep – szczególnie zimą, po zmroku – wszystko wydawało się takie samo, jakbym ciągle kręciła się w kółko. Nie było żadnych punktów, na których mogłabym zawiesić wzrok, by zapamiętać, którą drogą szłam. Krajobraz zlewał się w ciemną, nieprzyjazną masę, która połykała mnie, ilekroć wbiegłam w większą zaspę. Gęste korony drzew splatały nade mną palce, pochylając się nisko, by zamknąć mnie w pułapce. Ich grube pnie stawały się labiryntem, który musiałam obejść, gdzieniegdzie światło księżyca przedzierało się przez zasłonę z nagich gałęzi, wskazując mi drogę. Póki widziałam światło, wiedziałam, dokąd biec.

Biegłam, ile sił w płucach. Mój gwałtowny, urywany oddech sprawiał, że męczyłam się coraz szybciej, a przed oczami pojawiały mi się czarne plamy. Serce kłuło mnie z wysiłku, pragnęłam przystanąć chociażby na moment, ale nie poddawałam się i zmuszałam palące mięśnie do pracy. Słyszałam tylko dźwięk łamanych gałązek i trzaskającego pod moimi butami śniegu. Nie miałam pojęcia, czy Halwyn wciąż był za mną. Nie wiedziałam nawet, czy w ogóle mnie ścigał. Może tylko ze mną pogrywał? Może wiedział, że wkrótce zgubię się w gęstwinie drzew i zostanę całkowicie sama.

Biegłam tak długo, że nie byłam już w stanie zobaczyć drogi czy swojego domu. Wszystko zniknęło za ścianą lasu. Policzki piekły mnie od lodowatego powietrza, smagającego mnie po twarzy. Do tego wszystkiego zaczęłam szlochać, marnując ostatnie hausty powietrza łzy, przez które ledwo cokolwiek widziałam. Biegłam, nie wiedząc, dokąd biegłam. Mogłam wyciągać przed siebie ramiona i liczyć na to, że nie wpadnę na jedno z drzew.

Przestałam krzyczeć, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że to na nic. Nikt i tak mnie nie słyszał, wiatr szumiał pewnie głośniej od mojego krzyku, który ginął gdzieś pośród drzew. Moje nogi umierały z wycieńczenia, czułam, że zemdleję, jeśli nie zwolnię chociaż na moment. Nie mogłam dłużej biec, brakowało mi sił. Nie miałam pojęcia, jak duży pokonałam kawał, biegnąc jak strzała, ale nie należałam do sportsmenek, a większość energii wykorzystałam na brodzenie w śniegu.

Nie widziałam już nic. Łzy mieszały się z potem, powoli spływającym mi po twarzy, a później także i plecach. Mroźny wiatr zaczął przeszywać mnie do szpiku kości, moje buty przemakały, spodnie miałam przemoknięte do kolan, chyba zgubiłam gdzieś czapkę, bo nie czułam jej na głowie. Zaczęłam się potykać. Biegłam dalej, ale moje nogi plątały się. To koniec. Przebiegłam jeszcze kilka metrów, nim zrozumiałam, że nie dam rady dłużej utrzymywać adrenaliny, która kazała mi biec. Wyparowała, zostawiając mnie z myślą, że to koniec.

Człowiek dał radę przetrwać w ekstremalnych warunkach i może nawet ja dałabym sobie radę, choć nie miałam ze sobą ani jedzenia, ani picia, ani cieplejszych ubrań. Może jednak udałoby mi się dotrzeć do domu, ale tylko w trakcie dnia. Czekałaby mnie długa noc w środku lasu, z Halwynem, który mógł być teraz wszędzie.

W końcu się poddałam. Zahaczyłam butem o wystającą ze śniegu gałąź i runęłam przed siebie, upadając prosto w jedną z zasp. Nie zaliczyłam miękkiego lądowania, uderzając przedramionami o grubą, twardą warstwę śniegu. Zamknęłam oczy, kiedy poczułam ulgę w zmęczonych nogach. Leżałam, oddychając głęboko, czekając, aż Halwyn mnie znajdzie. Wysunęłam rękę, a dłonią chwyciłam śnieg. Nie miałam rękawiczek. Pod palcami poczułam miękką, sztuczną fakturę. Miałam wrażenie, że to sznurówka.

Uniosłam głowę. Wystarczyły milimetry, bym dostrzegła nad sobą błękitne ślepia, iskrzące się jak reflektory. Wybuchłam płaczem, jednak nie wydałam z siebie żadnego dźwięku.

– Diara. – Twardy, znajomy głos sprawił, że po moich plecach przetoczyły się ciarki.

Znałam te oczy. Były tak podobne do oczu Halwyna, a jednak znajome. Usiadłam, a równie lodowate ramiona otoczyły mnie szybko i niezgrabnie.

RazerOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz