Rozdział 6.2

1.9K 192 30
                                    

Weszłam do pomieszczenia, w którym pachniało kwiatowym odświeżaczem powietrza, prawdopodobnie mającym ukryć woń medykamentów, trzymanych na szafkach. Zapach szpitala nigdy nie był przyjemny, a w tym niewielkim, różowym gabineciku, zdecydowanie byłby zbyt duszący. Pielęgniarka siedziała przy rogowym biurku, czytając gazetę. Spotykałam naprawdę niewiele osób, które to robiły, więc w pewnym sensie spojrzałam na nią przychylniejszym okiem. Była trochę przy kości, zdecydowanie bardziej niż moja mama, a biały mundurek z granatowymi wstawkami opinał się na jej ciele. Wyglądała na jakieś dwadzieścia pięć do trzydziestu lat, jej twarz promieniała młodością. Na pierwszy rzut oka widziałam, że miała makijaż, w końcu jej oczy, ukryte za okularami w grubych oprawkach, zaznaczone były fioletowymi cieniami, a na ustach miała jaskraworóżową pomadkę. Upięte jasne blond włosy wystawały jej zadziornie z koczka, do którego wetknęła ołówek z gumką.

Przywitałam się głośno, bo okazało się, że jakimś cudem nie zauważyła, jak wchodziłam. Natychmiast poderwała się z krzesła, łapiąc się teatralnie za serce.

– Ale mnie wystraszyłaś! – rzuciła pogodnym tonem, świadczącym tylko o tym, że nie była tak przerażona, jaką chciałaby zgrywać. – Proszę, siadaj. – Wskazała na leżankę, okrytą zielonkawym materiałem.

Gabinet nie był duży, ale całkiem ładnie urządzony, jak na mój gust. Przez niewielkie okienko z zazdrostką wpadało trochę światła słonecznego, bo prognozy chyba się sprawdzały; śnieg przestał sypać, słońce powoli wychodziło zza chmur. Stało tam kilka szafek z różnymi lekami, przyborami do mierzenia ciśnienia, poziomu krwi i temperatury, dostrzegłam też opakowania po podpaskach i tamponach. Na ścianie obok leżanki wisiała plansza z nadrukowanymi literami i cyframi, służąca do badania wzroku, a w miejscach, które nie zostały zagospodarowane przez przyrządy typowe dla pielęgniarki, stały kwiaty. Zastanawiałam się, czy wszystkie były prawdziwe.

– Jak masz na imię, słońce? – zapytała higienistka, więc przedstawiłam się jej, podając przy okazji rocznik, do którego należałam. – Co cię tu sprowadza, Diaro? Masz gorączkę, zawroty głowy, skaleczyłaś się?

– Właściwie, to zrobiło mi się trochę słabo – wyznałam, energicznie pocierając rękaw swetra.

– Jadłaś coś dzisiaj? Brałaś jakieś leki? Może na coś chorujesz? Albo masz miesiączkę? – zadawała mi pytania z prędkością karabinu maszynowego, uśmiechając się do mnie pocieszająco.

Westchnęłam, chcąc powiedzieć jej, że nie biorę leków, na nic nie choruję i zdecydowanie nie mam też miesiączki.

– Nie jadłam nic od rana – przypomniałam sobie – ale nie jestem głodna. To na pewno nic takiego, ale pani Caylor kazała mi tutaj przyjść.

– Jest już południe, powinnaś coś zjeść, Diaro. Może nie czujesz głodu, ale twój organizm tego potrzebuje. Możliwe, że dlatego zrobiło ci się słabo. Masz coś do jedzenia?

– Mam. Na pewno zjem coś na przerwie.

– Dlaczego nie zjadłaś śniadania w domu?

– Nie miałam apetytu... – Wzruszyłam ramionami, nie zamierzając przecież wdawać się w żadne szczegóły o tym, jak rodzice skutecznie psuli mi nawet śniadanie.

Pielęgniarka przyjrzała mi się jakby trochę sceptycznie, siadając z powrotem przy biurku. Westchnęła, opierając dłonie na swoich kolanach.

– Dobrze, w takim razie zjedz coś, możesz posiedzieć tutaj do końca lekcji, jeśli chcesz – uznała, ale nagle wyraz jej twarzy uległ zmianie. Zapatrzyła się w okno, jakby zobaczyła tam ducha, ale kiedy spojrzałam w tym samym kierunku, niczego nie zauważyłam. – Zmierzę ci ciśnienie, ale tak myślę, że może powinnaś pojechać do domu. Ile masz jeszcze lekcji?

RazerOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz