Rozdział 12

199 22 26
                                    

Mint nie mógł uwierzyć w to co się stało. Mimo, iż odbicie w stworzonym przez Summer ogniu, nie było najwyraźniejsze, zapierało dech w piersiach. Dlatego, gdy tylko chłopak ocknął się z oszołomienia, wybiegł na korytarz, kierując się do swojego pokoju. Nie gnał już tak szybko jak wtedy, gdy chciał ocalić dziewczynę, ale i tak poruszał się całkiem sprawnie. Co jakiś czas orientował się, że nie biegnie, a unosi się w powietrzu. Na zakrętach jego ogon uderzał boleśnie o ściany, a ostro skończone skrzydła, zdzierały z niej farbę, tworząc długie zarysowania.

Kiedy dotarł na miejsce, i spojrzał w lustro, ledwo mieszcząc się w łazience, szczęka mu opadła. Nie spodziewał się takiego widoku. Jego ogon był dłuższy niż ogon Summer lub Martona, a płatki na jego końcu, były od wewnętrznej strony czerwone jak krew. Jego strzydla także były o wiele większe od skrzydeł dziewczyny i tak jak płatki, od środka były czerwone. Uszy miał podłóżne, a na nosie miał ledwo widoczne, czarne łuski. Jego górne kły były dłuższe i wystawy delikatnie spod wargi.

Mint dotknął delikatnie skrzydeł i ze zdziwieniem, stwierdził, że poczuł to. Następnie spróbował poruszyć ogonem. Prawie krzyknął, gdy bez problemu zrobił, to co chciał i zrzucił kilka butelek z mydłem. Tak jak mówiła Summer, mógł swobodnie zrobić co chciał z dodatkowymi "kończynami".

Wyszedł, z trudem przeciskajacych skrzydła przez drzwi, z pokoju. Stanął w połowie drogi do sali, którą wcześniej opuścił i zamyślił się. Nagle odwrócił się na pięcie i zaczął wchodzić po schodach, aż doszedł na najwyższe piętro. Zawahał się przed wejściem do gabinetu Connora, ale pomyślał, że skoro inni wchodzą do niego bez zaproszenia i pukania, to dlaczego on miałby postąpić inaczej?

Otworzył drzwi, a w jego twarz uderzył znany mu dobrze zapach kartek i atramentu. Podszedł powoli do okna i otworzył je. Jednym, sprawnym skokiem, wszedł na parapet i wyślizgnął się z pokoju. Zaczął spokojnie iść po spadzistym dachu, a jego nogi, jakby przyklejały się do niego.

Stąpając lekko po dachówkach, wbrew prawom grawitacji, wdrapał się prawie na sam szczyt i jak na równoważni, zaczął spacerować z rozłożonymi rękoma. W końcu stanął na najwyższym wzniesieniu i spojrzał w dół. Jego włosy rozwiewał zimny wiatr. Na dworze było już ciemno i ponuro, a czarne, deszczowe chmury zakrywały niebo. Mintowi to jednak nie przeszkadzało. Czuł się... dobrze. Nawet bardzo. Nigdy jeszcze nie był tak zrelaksowany. Nie chciał myśleć o tym, że czeka go wojna. Nie chciał myśleć o tym, że przed chwilą zagryzł człowieka, którego krew wciąż znajdowała się na jego wargach... nie chciał myśleć o niczym.

Ześlizgnął się na krawędź dachu i zamknął oczy. Uśmiechnął się pod nosem. Nigdy jeszcze nie był taki pewny siebie. Pozwolił, by jego ciało przechyliło się do przodu i zaczęło spadać w dół. Świat jakby zwolnił, gdy chłopak ze złożonymi skrzydłami szybował w dół, prawie ociera jąć sie o ścianę budynku. Kiedy był prawie przy ziemi, rozłożył je i wraz z wiatrem, został popchnięty do góry. Zaczął latać nad całą szkołą i czuł, jakby to było coś, co robił codziennie. Doskonale wiedział jak ułożyć ogon, by skręcić, lub zahamować i jak mocno rozłożyć skrzydła, by lecieć wolniej lub szybciej.

Zaczął lecieć w górę, a kiedy był dużo wyżej od dachu szkoły, złożył skrzydła i zaczął spadać.

Nie czuł strachu. Nie czuł niepewności. Nie czuł radości. Nie czuł smutku... nie czuł nic. Tylko spokój i ciszę.

Po jakimś czasie chłopak odzyskał zdolność do myślenia i przypomniał sobie o Summer, Connorze i reszcie, którzy pewnie zastanawiali się, gdzie jest. Westchnął ciężko i postanowił wrócić. Nie miał na to ochoty. Wołał by jego umysł wciąż pozostawał nieskazitelny i pusty. Nie chciał wracać do zamartwiania się rzeczywistością. Ale musiał.

W Paszczy SmokaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz