ROZDZIAŁ 17. JASKINIA

36 8 20
                                    


Postanowiłam, nigdy więcej nie wrócę na Ziemię. Mało tego nie zamierzam wracać na Aurum. Nie widziałam kompletnie sensu, by się tam pojawiać. Teraz zamierzałam ukryć się gdzieś na Motus tak by mnie nikt nie znalazł i egzystować do końca życia. Nawet na Aurum, we własnym domu nie miałam spokoju, nie był to już mój azyl. Zawsze się ktoś wpychał na siłę chcąc pomóc, w momencie, gdy ja tej pomocy nie chciałam.
Leciałam na Vividzie osnuta chmurami i ponurymi myślami. Byłam w takim stanie, że nawet nie chciałam podziwiać pięknych kształtów i tworów, jakie tworzyły dookoła mnie obłoki. Przed nami granatowa ciężka chmura kłębiła się co chwilę zmieniając kształt, a Vivid wleciał w nią jak w watę cukrową. Położyłam się na jego grzbiecie z głośnym jęknięciem i patrzyłam jak masy powietrze przelatują mi nad głową. Czułam się jak taki leniwiec leżący na gałęzi bez chęci do życia. Żadne z nas nic nie mówiło ani na głos, ani w myślach. Oboje byliśmy w żalu i smutku. Nie miałam pojęcia jak długo lecieliśmy zapewne kilka godzin. Dawno za sobą pozostawiłam charakterystyczne ściskanie w klatce, gdy przelatywaliśmy nad górami tam, gdzie zawartość tlenu była niższa. Lot trwałby prawdopodobnie kilka ładnych dni puki Vivid by się nie zmęczył, ale wcześniej przerwał nam grzmot. Vivid skrzeknął dziwnie a ja podniosłam się rozglądając.
— Chowamy się. — poinformował mnie i nie czekając na odpowiedź zanurkował w dół z zawrotną szybkością. Miałam ochotę mu coś odburknąć, ale za nim wzięłam oddech, odczytał moje myśli.
— Nie interesuje mnie w tym momencie twoje zdanie. Nie zamierzam moknąć. — warknął Vivid. Prychnęłam tylko nie chcąc się kłócić znając go na tyle, że i tak by postawił na swoim.
Vivid wyleciał z chmur, by zanurkować w las, jaki był pod nami i kluczył chwilę między pniami drzew. Musiałam naprawdę mocno się trzymać, bo smok robił okropnie ostre zwroty.
— Widzę jaskinię! — krzyknął i przyspieszył, na co zaprotestowałam, bo teraz obrywałam gałęziami z większą częstotliwością. Zagryzłam zęby czekając na koniec udręki. Zamknęłam oczy i przylgnęłam do jego łusek odliczając sekundy. W końcu Vivid zamachał skrzydłami w tył, by stworzyć poduszkę powietrzną, która pozwoliła nam opaść łagodnie kilka metrów od wejścia do jaskini.
Bardziej przypominała paszcze jakiegoś zwierza, kilka ostrych krawędzi, jakie wystawały z nasypu skalnego przypominały kły, a gładka powierzchnia wewnątrz wyrzeźbiona zapewne przez wodę dawała złudzenie języka. Ponowny grzmot i poprzedzająca go błyskawica odebrała nam ochotę na zadawanie pytań i weszliśmy do wnętrza ciemnej i wilgotnej groty. Była na tyle spora, że Vivid spokojnie mógł się w niej obrócić, ale o rozłożeniu skrzydeł nie było mowy. Otrząsnął się, po czym ułożył pod ścianą jaskini.
— Pójdę po jakieś drewno.
— Jeszcze zmokniesz. — warknął Vivid — przeczekaj chociaż burzę.
— Nic mi nie będzie, tchórzu. Zaczekaj, nie odejdę daleko. — odparłam i nie czekając na jego odpowiedź wyszłam na zewnątrz gdzie drzewa już szargane były ostrym porywistym wiatrem. Nie bałam się burzy, Vivid wzbudzał we mnie coś na kształt respektu przed żywiołem dlatego czułam lekkie poddenerwowanie. Łapałam każdą suchą gałąź bądź drewno leżące nieopodal i gdy miałam spore naręcze drewienek zaczęłam wracać. Nadal widziałam jaskinie, a teraz gdy wracałam idąc, a nie lecąc mogłam się jej przyjrzeć. Nad samym wejściem teren gwałtownie się podnosił, a wysokie sosny rosły prawie na gołej skale. Dopiero kilkanaście metrów wyżej grunt łagodniał i był pokryty mchem i inną roślinnością. Nie pamiętałam tej części lasu, uznałam zatem, że Vivid zabrał nas tam, gdzie nikt nas nie będzie szukał. I dobrze, będziemy mieć w końcu święty spokój.
Zaczęło padać więc pobiegłam pędem do jaskini i zwaliłam naręcze zebranego drewna.
— Nie mogłaś szybciej? Już się zacząłem niepokoić. — fuknął Vivid. Ocierał łeb o łapę zdzierając sobie schodzącą skórę. Już dawno powinien zgubić stare łuski.
— Przecież słyszysz moje myśli, wiesz, że nic mi nie groziło.
Vivid znów fuknął, ale nic nie odpowiedział.
— Słuchaj, nie możemy się kłócić. Wiem, że jesteś zły, ja też, ale poza sobą nie mamy nikogo, rozumiesz? — spytałam spokojnie, siadając obok jego nosa. Łypnął na mnie swym granatowym okiem zawarczał gardłowo. Nie wzruszyło mnie to, Emocje zawsze były impulsywne, a gdy Vivida owładnęła bezsilność był prawie nieobliczalny.
— Mam ochotę wepchnąć mu tę książkę do gardła. — powiedział dalej zdzierając skórę z łapy.
— Gdyby to było takie proste. Na przykład wyobraź sobie coś, co jest w stanie przenieść wspomnienia jak wodę. Gdyby pamięć była czymś namacalnym można by było ją dowolnie przenosić i zmieniać.
— Muszę cię zmartwić Livid, wspomnienia to nie materia.
— Ale są chemią, tworzą się na zasadzie połączeń nerwowych w mózgu. Ten mechanizm jest jak najbardziej logiczny i mierzalny.
— I co pójdziesz do sklepu: „Dzień dobry poproszę wspomnienie Yaku?"
— Nie, ale staram się odzyskać ich własność. Wypierają się czegoś, co miało miejsce, musi być sposób, albo miejsce, gdzie wspomnienia trafiają. Sam Osobliwość mówił, że każdy czar można odczarować, na wszystko jest sposób.
— Prawie wszystkie nasze pomysły skończyły się porażką. Jedyny pewny sposób to był ten diament, ale niestety Wróbel nie żyje.
— Jednak Maru udało się odczarować Koto. Zrobiła to, bez pomocy czynników zewnętrznych. — zauważyłam.
— Czasem trudno stwierdzić czy Maru jest odważna, czy głupia. Za wiele ryzykowała przypominając mu się w ten sposób.
— Zgadzam się, nie zaryzykuję utraty kontaktu z przyjaciółmi nie mając pewności na odzyskanie ich wspomnień. Jeśli jedynym sposobem jest właśnie wykrzyczenie im tej prawdy w twarz to mamy problem, nie jestem na tyle odważna.
— I tak głupia. — dodał Vivid chwytając zębami płat wyliniałej skóry. Zdarł go gwałtownie i wypluł na mój podołek.
— Dzięki, doceniam gest. — mruknęłam kąśliwie strzepując skórę z kolan.
— Zrób sobie drugie rękawiczki, tamte już są stare.
— Kochany jesteś, ale mnie bardziej przydałby się kaftan z twojej skóry. Mam tyle siniaków na ramionach, że aż boję się na siebie spojrzeć. Ludzie zapewne na weselu gapili się na mnie jakbym była ofiarą gwałtu.
— Wybacz, ale nie kontroluje swojej wylinki, jak wylinieje z brzucha to ci dam, a teraz bierz co masz i nie marudź.
Posłuchałam się go. Wzięłam kawałek skóry i rozdarłam na dwoje. Smocza skóra miała świetne właściwości, ale tylko, gdy miało się pod nosem żywego smoka. Wraz z jego śliną wylinka stawała się miękka i plastyczna tak, że mogłam ją ładnie dopasować do własnej dłoni. Ugniatałam mleczno-białą skórę cienką jak papirus, ale wytrzymałą jak stal, przy odgłosach deszczu, jaki padał na zewnątrz. Grzmoty walił z częstotliwością kilku na minutę, ale oboje zdążyliśmy do nich przywyknąć i żadne z nas nie podrywało się gwałtownie. Vivid podpalił drewno, które przyniosłam i w jaskini zaczęło być całkiem przytulnie, zwłaszcza że siedziałam oparta o ciepły bok smoka, a pod tyłkiem miałam jego skrzydło.
— Mówisz, że są ognioodporne? — spytałam przyglądając się nowo uformowanej rękawiczce. Materiał zachowywał się jak druga skóra i tak jak poprzednie rękawiczki z wylinki Vivida mogłam zapomnieć tuż po założeniu.
— Ja jestem ognioodporny, więc na logikę moja skóra też.
— A ja zastanawiałam się gdzie podział się mój sarkazm, zjadłeś go na śniadanie czy co? — burknęłam cmokając z irytacją.
— Był pyszny. — powiedział oblizując się.
— Oddawaj. — trąciłam go łokciem prawie się uśmiechając.
— Jak chcesz mogę ci go zwrócić. — powiedział i zaczął udawać odruchy wymiotne.
— Jesteś obrzydliwy. — mruknęłam, ale w duszy dziękowałam wszystkim gwiazdom, że go mam. Sama byłam już kompletną ruiną.
Ugryzłam się w język, by powstrzymać uśmiech. Jakoś na ten moment uśmiechanie się było dla mnie czymś obcym i sztucznym i wsadziłam lewą dłoń w ognisko. Od razu poczułam ciepło i jak płomienie oblizują mi rękę, ale nie czułam bólu ani żaru. Skóra skurczyła się i stwardniała, a gdy wyjęłam dłoń z ognia rękawiczka przypominała miękkie szkło. Gdy się pacnęłam rękawiczkę paznokciem wydawała dźwięczny odgłos, ale na dłoni była elastyczna, choć nie tak bardzo, jak poprzednie.
— Nadal jest ciepła. — zauważyłam przykładając dłoń do policzka. — wchłania ciepło.
— Nie ma za co. — mruknął ewidentnie zadowolony z siebie Vivid.
Zabrałam się za drugą, a pół godziny później miałam dwie nowe i solidne rękawiczki.
— Żaden mróz mi niestraszny w takim ekwipunku. — powiedziałam uradowana. — jesteś niesamowity.
Pogładziłam go po szyi i ułożyłam na jego błonie skrzydłowej, by zasnąć otulona ciepłem i upragnionym spokojem.
Spokój niestety nie był nam pisany. Nie mam pojęcia jak długo spałam, ale gdy ocknęłam się gwałtownie czując skurcz strachu w żołądku, Vivid już nie spał rozglądając się nerwowo, a dookoła panowała ciemność. Polana w ognisku żarzyły się na czerwono dając znikomą ilość światła.
— O co chodzi? — spytałam patrząc na smoka. Vivid drżał cały i fukał na każdy najlżejszy odgłos.
— Nie widzę gwiazd. — odparł podnosząc się. Musiałam szybko się zebrać, by nie zwalić na ziemie, bo Vivid był tak poddenerwowany, że nie zwracał na mnie uwagi.
— Co z tobą? — warknęłam oburzona strzepując kurz ze spodni.
— Pamiętasz jak wchodziliśmy do jaskini. Wyglądała jak paszcza prawda?
— Tak, ale nie sądzisz, chyba że... — Vivid popatrzył na mnie takim wzrokiem, że aż zbladłam. Potem momentalnie zrobiło mi się gorąco.
— Płazodrzew. — szepnął Vivid a ja zamknęłam oczy modląc się by to był sen.
— Chcesz powiedzieć, że jesteśmy wewnątrz paszczy płazodrzewa? — wycedziłam przez zęby błagając w duchu by zaprzeczył.
— Możesz sobie błagać, ale nie zaprzeczę. Mamy poważny problem. Wskakuj.
Wdrapałam się na jego grzbiet, akurat w momencie, gdy cały nasz świat zadygotał, a Vivid prawie stracił równowagę. Było mało miejsca, nie mógł rozłożyć skrzydeł co sprawiło, że zachwiał się i przygwoździł mi nogę do ściany skalnej. Zacisnęłam zęby walcząc z bólem. Vivid ryknął potężnie, tak że aż posypały się odłamki skalne a ja zaprotestowałam.
— Nie rycz! Jeszcze się zawali!
— Inaczej jak chcesz się stąd wydostać? Muszę to rozwalić. Trzymaj się.
— Zabijesz go Vivid. — jęknęłam błagalnie uczepiona jego grzbietu.
— Mniejsze zło. — warknął i ponownie ryknął tak, że aż mi zadzwoniło w uszach. Płazodrzew musiał poczuć fizyczny ból od fali dźwiękowej, bo znów zachwiała się ziemia pod smokiem, ale Vivid tym razem był przygotowany. Przeczekał gwałtowne chybotanie i zaczął orać skałę pazurami. Warczał, fukał i ział ogniem, ale nadal paszcza była szczelnie zamknięta. W pewnym momencie ignorując moje sprzeciwy rozpędził się i rąbnął głową w ścianę skalną. Szarpnęło mną gwałtownie i musiałam chwycić go za rogi, by jakkolwiek utrzymać na jego grzbiecie.
— Oszalałeś? Zabijesz się zaraz!
— To jedyna szansa, muszę nas stąd wydostać. — jęknął smok zataczając się od uderzenia. Zapewne musiał widzieć mroczki po tak silnym ciosie.
— Vivid! — szarpnęłam go za róg tak by zwrócił na mnie uwagę. — ta droga nie jest jedyną opcją.
— Co? — smok przysiadł i potrzepał głową.
— Płazodrzew to zwierze, znaczy też roślina, ale jak każde żyjące stworzenie musi wydalać.
— Chyba nie myślisz, że... — Vivid łypnął na mnie.
— Czasem, by znaleźć wyjście, trzeba się zapuścić jeszcze głębiej w ciemność. Chodź, nie mamy wiele czasu, kto wie jak działa jego przewód pokarmowy.
Smok nadal lekko skonsternowany zawrócił i oboje zagłębiliśmy się w jaskinie, tam, gdzie było najciemniej. Nadal ziemia drżała nam pod nogami, zeszłam z Vivida i szłam przodem sprawdzając, czy przejście jest na tyle szerokie by się zmieścił. Szeroka na kilka metrów jaskinia—paszcza ustąpiła miejsca wąskiemu tunelowi gładkiemu i okrągłemu. Zapewne musiał być to przełyk, ale zastanawiałam się jak ten płazodrzew działa, skoro nie miał odruchu przełykania.
— Może żywi się tylko płynnym pokarmem — Vivid włączył się do dyskusji, by zająć czymś myśli. — Jak na razie nie widzę tchawicy, więc nie ma płuc.
— Pewnie oddycha dzięki tej roślinnej części siebie, a inne składniki odżywcze czerpie z organicznych substancji.
— Czyli nami. — powiedział smętnie Vivid. — teraz to my jesteśmy organiczną substancją.
— Przestań nas dołować tylko idź, chyba zbliżamy się do żołądka.
Tunel zaczął gwałtownie opadać tak, że musiałam przytrzymać się ściany, by nie zjechać na łeb na szyję w dół. Było ciemno i szłam prawie na ślepo. Vivid mi pomagał swoimi instrukcjami znacznie lepiej czując się w ciemnościach.
— Słyszysz? — spytałam go przystając na chwilę. Vivid uniósł głowę i nasłuchiwał.
— Coś syczy. Myślę, że miałaś rację, zbliżamy się do żołądka.
— Bardziej mnie niepokoi jak my ten żołądek przejdziemy.
— Ciekawe czy działa na tej samej zasadzie co żołądek zwierząt.
— Najwyżej przelecimy... — zaczęłam, ale gwałtowne szarpnięcie wyrwało mi resztę zdania w gardła. Vivid wystrzelił do przodu w ostatniej chwili łapiąc mnie za kołnierz. Lawina głazów i gruzu pomknęła w dół i z pluskiem wpadła do zbiornika wodnego, który gwałtownie rozjarzył się na różowo. Jak kaskada lub reakcja łańcuchowa reszta tafli podziemnego jeziora zaświeciła na różowo rozjaśniając podziemną jaskinie jak neon.
Podkurczyłam nogi nie chcąc by jakaś kropla mnie dotknęła i chwyciłam się nosa Vivida, który w końcu wciągnął mnie z powrotem do tunelu.
— Mało brakowało. — westchnęłam wsparta o ścianę starając się uspokoić oddech.
— Masz swój żołądek — mruknął Vivid wychylając się poza krawędź i przyglądając się z ciekawością.
— Myślisz, że te jego soki żołądkowe są trujące? — spytał zerkając na mnie.
— Oj sądzę, że na pewno. Jak tylko wpadniemy do środka zostaniemy strawieni, rozłożeni do samych prostych związków. Zapewne musi być silne żrący kwas lub coś w ten deseń.
— Wskakuj, przelecimy nad nim. — powiedział Vivid, a ja bez słowa sprzeciwu dosiadłam go i oboje wzbiliśmy się w powietrze ponad trujące jezioro.
Lot był spokojny i równy. Pod nami niewzruszona tafla ciemnego jeziora przesuwała się wolno. Nic jej nie mąciło, nie stała się różowa ani świetlista. Do czasu.
Mniej więcej w połowie, chwilę po tym, jak Vivid dostrzegł kolejny tunel, który zapewne był początkiem jelit, smok nagle zawył i opadł kilka metrów w dół. Spojrzałam przerażona w dół zastanawiając się co mogło nas dopaść i aż mi serce podeszło do gardła, a na plecach poczułam zimny pot, gdy dostrzegłam wściekle różową mackę owiniętą w ogół łapy Vivida. Była gruba jak pyton i z wieloma przyssawkami. Smok szarpnął się starając wyswobodzić, ale trzymała mocno.
— Wytrzymaj odetnę ją! — krzyknęłam i przekręciłam do tyłu. Vivid dalej machał skrzydłami stękając z wysiłku, a ruchoma powierzchnia nie pomagała mi zachować równowagę. Nie zależało mi teraz na moim bezpieczeństwie, chciałam uwolnić Vivida. Zwisłam z jego boku zaczepiając się nogami o rzemienie, jakie były przy siodle i wyjęłam długi miecz rzeźniczy, jaki od momentu zapuszczenia się w dzikie tereny miałam przy sobie. Chwyciłam mackę w dłoń, ale prawie od razu puściłam z sykiem, bo przepaliła rękawiczkę i poparzyła mi rękę. Coraz bardziej byłam przerażona, bo oznaczało to, że Vivid też musiał cierpieć. Przyłożyłam z zawziętą miną nóż i cięłam na oślep nie przejmując się jak bardzo ranie przeklętą ośmiornicę. Jezioro zabulgotało, gdy tylko przecięłam pierwsze tkanki, nie przestałam orząc głębiej. Pot kapał mi z nosa, krew napłynęła do twarzy, pulsując bólem.
— Szybciej, Livid! — jęknął smok opadając kilka metrów.
— Już kończę wytrzymaj. — Jego jęk dodał mi motywacji, bo z głośnym okrzykiem wysiłku wepchnęłam nóż mocno w mackę i przecięłam do końca. Vivid uwolniony wystrzelił gwałtownie w powietrze, przez co noga wyślizgnęła mi się z rzemienia i poleciałam jak kamień w dół. Piszczałam w panice lecąc na spotkanie ze śmiercią, gdy poczułam szarpnięcie i piekący ból w klatce. Potem byłam pewna, że coś rozerwało mnie na strzępy. Każda kończyna została pociągnięta w przeciwnym kierunku a ja już pożegnałam się z życiem. Zamroczyło mnie, prawdopodobnie z bólu. Następną rzecz, jaką zauważyłam był równomiernie przesuwający się sufit podziemnej jaskini.
— Vivid?
— Już w porządku, mała. Zabieram cię stąd. — usłyszałam spokojny głos smoka. Pewnie, gdybym była bardziej przytomna dosłyszałabym nutę paniki, ale nie miałam siły. Bolało mnie wszystko, czułam się jakby ktoś wylał na mnie kwas, albo poparzył połowę ciała. Każdy oddech piekł niemiłosiernie, a ja byłam zdolna tylko leżeć i modlić się o złagodzenie bólu.
Rytm lotu zmienił się, potem jęknęłam z bólu, gdy mocne łapy smoka uderzyły o ziemie. Przekręciłam się na bok i zsunęłam z jego grzbietu zataczając na ścianę. Mózg i żołądek zaprotestowały. Zakręciło mi się w głowie i poczułam smak żółci w ustach, a potem zwróciłam ją na skalną posadzkę.
— Co się stało? — spytałam dysząc i drżąc z emocji i bólu.
— Spadłaś z grzbietu i ta ośmiornica złapała cię chyba z każdej strony wiec spaliłem ją na wiór. — odrzekł Vivid jakby to było oczywiste niepodlegające kwestionowaniu.
Znów zwymiotowałam i osunęłam na kolana.
— Odpocznij, myślę, że najgorsze mamy za sobą. Zostaniemy tu jakiś czas. — powiedział Vivid. Chciałam coś odpowiedzieć, ale do naszych uszu doleciał kolejny syk i bulgotanie. Każdy spojrzał w stronę, z której przylecieliśmy, a gdy jasna różowa łuna rozbłysła na skałach oboje już wiedzieliśmy, że nici z odpoczynku.
— Ponoć spaliłeś ją na wiór! — krzyknęłam zrywając się do biegu. Wyparłam każdy dyskomfort a adrenalina znieczuliła momentalnie moje rany. Jezioro zaczęło kipieć tak gwałtownie, że wielkie jaskraworóżowe bąble sięgały wejścia do tunelu. Mnie było znacznie łatwiej uciekać, to Vivid miał problem z przeciskaniem się wśród skał i zakrętów. Biegł co prawda truchtem i całkiem ładnie za mną nadążał, ale rył skrzydłami o sufit zrzucając na nas lawinę głazów.
Nie miałam pojęcia jak długo biegniemy, ale zabójcza wydzielina z żołądka płazodrzewa goniła nas bezlitośnie. Płazodrzewy potrafią być wielkie na kilometry zajmując powierzchnie całych lasów, wszak były one lasami.
Będąc weterynarzem przez tyle lat wrobiłam sobie coś na kształt instynktu, może dlatego widok ruchomych i pulsujących ścian nie przyprawił mnie o zawał, a o okrzyk triumfu.
— Zbliżamy się!
Ruch skał był tak łudząco podobny ruchów robaczkowych jelit zwierząt na ziemi, że wiedziałam co nadchodzi dalej.
Nie pomyliłam się. Zatrzymałam się gwałtownie dopadając ślepy zaułek. Wygadało to jakby skały zbiegały się do jednego ciemnego punktu na środku ściany kończącej korytarz.
— No to jesteśmy w czarnej... — zaczął Vivid oglądając się.
— Zamknij się i mi pomóż! — wrzasnęłam rozgarniając skały i kamienie.
— Odsuń się!
Zrobiłam miejsce smokowi, który zaczął orać pazurami w twardą skałę z taką zawziętością, że aż się cofnęłam. Za plecami słyszałam syk i bulgotanie śmiercionośnej rzeki, która z zawrotną szybkością zbliżała się do nas. Fosforyzująca poświata kłuła w oczy, odgłos rozchlapywanej cieczy drażnił rosnącą głośnością.
— Vivid czas się nam kończy! — ostrzegłam go klepiąc po grzbiecie. Smok dalej walczył z odbytem.
— Otwieraj zwieracze! — ryknął i rzygnął ogniem. Skuliłam się unikając żaru, a syk płomieni i tętent rzeki był ogłuszający tak, że nie wiedziałam co dzieje się dookoła. Dopiero po sekundzie zdałam sobie sprawę, że Vivid mnie woła.
— Livid! Rusz się wreszcie!
Obejrzałam się. Vivid rozpychał na siłę pulsującą skałę, a miedzy jego łapami dostrzegłam cudowny blask dnia. Puściłam się biegiem i przepchnęłam przez ciasną skałę, by po raz pierwszy od kilku godzin odetchnąć świeżym powietrzem.
Wypadłam z otworu i stoczyłam kilka metrów w dół, by legnąć na skałach wśród zielonej i żywej roślinności. Nie miałam siły się ruszać, czułam jak coś silnego łapie mnie w pół i unosi do góry. Byłam bezwładna i zmęczona bolało mnie wszystko i sunęłam w przestrzeni marząc, by opuścić moje biedne obite ciało.
— Livid. — smok potrząsnął mną. — ocknij się to jeszcze nie koniec.
Jęknęłam coś z pretensją i otworzyłam oczy. Vivid podsadził mnie a ja usadowiłam się na jego grzbiecie starając się oprzytomnieć.
— Pamiętasz, o co nas prosił Hanonim? Możemy nie mieć drugiej okazji. — mruknął smok i zawinął w powietrzu.
Kluczył między drzewami wolno tak bym mogła się przyjrzeć wielkiemu stworowi pod nami. W życiu nie wiedziałam czegoś podobnego. Dosłownie był i zwierzęciem i rośliną. Ciało miał z ziemi i skał, które przypominało do złudzenia jaszczurkę albo krokodyla. Jego cały grzbiet, boki, łapy i ogon pokryte były świeżą ziemią, na której rosły krzaki, trawa, mech i wysokie drzewa. Owe drzewa drżały, teraz gdy płazodrzew zmieniał miejsce swojego odpoczynku zapewne zaniepokojony małym pasożytem, jaki właśnie przeleciał przez cały jego układ pokarmowy.
— Ciekawe, że my mu przeszkadzaliśmy, a ta wielka ośmiornica w jego brzuchu już była w porządku. — zauważył Vivid zgryźliwe.
— Może to ona właśnie rozkłada jego pokarm na związki proste. No wiesz symbioza.
— Nie interesuje mnie to, chce jego oko nic więcej. — powiedział Vivid i zanurkował. Oko był bardzo dobrze widoczne, mieniło się wszystkimi kolorami tęczy trochę jak kula śniegowa, a w samym środku czarna jak noc pionowa źrenica.
— Podlecę jak najbliżej, po prostu chwyć i wyszarpnij, jasne?
— Zgoda.
Vivid zawinął nad jego głową, a poddenerwowany płazodrzew nadal nie mógł znaleźć sobie miejsca. Przestawiał ogromne jak głazy łapy, tak potężnie, że aż trzęsła się ziemia. Smok ustawił się równolegle do jego łba i podleciał najbliżej jak się dało. Oko wielkości kuli do kręgli łypnęło na mnie z lękiem i złością. Ja nadal czując jak bolą mnie żebra i bez wyrzutów sumienia czy jakichkolwiek skrupułów wsadziłam dłonie pod skalną powiekę i wyszarpnęłam gwałtownie gałkę oczną. Nerw w postaci korzenia pękł rozlewając dookoła skoki, a płazodrzew zawył głośno prawie swym wrzaskiem doprowadzając do trzęsienia ziemi. Objęłam gałkę oczną ramionami skupiając się tylko na tym by mi nie wypadła z dłoni i dałam działać Vividowi. Szarpało mną porywało na wszystkie strony. Słyszałam wycie wiatru, jak furkocze w błonach skrzydłowych smoka, gdy robił ostre zwroty. Nic nie widziałam, akcja działa się za szybko. W pewnej chwili Vivid ryknął i przewalił się w powietrzu na grzbiet. Chwilę potem leżałam na ziemi umorusana błotem i krzakami. Nadal na piersiach trzymałam obślizgłe wielkie oko. Złapałam oddech i po sprawdzeniu, czy nic mnie nie boli aż tak by wskazywało na złamanie podniosłam się i rozejrzałam.
Był chorobliwie cicho. Po tych wszystkich wydarzeniach czułam się jakby ktoś wyłączył mi słuch. Krajobraz też nie przypominało tego sprzed trzech minut. Wyglądało jakby przeszło tędy tornado i pożar jednocześnie. Powalane drzewa, powyrywane z korzeniami, krzaki i trawa zgniły i zbrązowiały, a ziemia wyschła. Wszystkie drzewa jak okiem sięgnąć nie miały liści ani igieł. Wyglądało to jakby nagle na świecie zniknął kolor zielony i wszystkie jego odcienie. Obejrzałam się nie rozumiejąc co zaszło. Wtedy mój wzrok padł na formację skalną przypominającą łeb wielkiej jaszczurki. Pysk miała otwarty, stalagmity i stalaktyty popękały więc wyglądała na szczerbatą, a na górze widniał martwy wielki oczodół. Zakryłam sobie usta dłonią nie mogąc uwierzyć w to, co zrobiłam. Jak mogłam być taka głupia, co mnie podkusiło, by zabrać mu oko?
— Livid! — doleciał mnie krzyk smoka i zerwałam się na nogi. Leżał jakieś sto metrów niżej przygnieciony drzewem. Zsunęłam się ze skały raniąc sobie ręce, bo nadal trzymałam to przeklęte oko. Dopadłam smoka, który dyszał ciężko. Jego lewe skrzydło było przygniecione sosną.
— Musisz mi pomóc! — jęknął marszcząc psyk z bólu. — Chyba sobie je zwichnąłem. Łbem podniosę ten pień, ale nie dam rady wyciągnąć skrzydła.
— Powiedz kiedy, jestem gotowa. — mruknęłam nadal będąc roztrzęsiona, po ostatnim odkryciu. Smok zanurzył łeb pod konar i zaczepił o niego swoje rogi. Napiął się mocno i krzyknął „teraz!", a ja szybko wyciągnęłam spod uniesionego drzewa jego skrzydło. Vivid zwalił się na bok jęcząc z bólu a ja oparłam się o niego uważając, by nie dotknąć skrzydła.
— Zdajesz sobie sprawę co myśmy uczynili? — spytałam nawet nie mając siły płakać. Czułam do siebie obrzydzenie.
— Uśmierciliśmy właśnie cały las. — odparł Vivid i zapiszczał rzewnie zaciskając powieki.

***

Zapraszam na moje social media:

Jeśli chcecie mnie wesprzeć, kupujcie moje książki, linki w bio na Wattpadzie

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Jeśli chcecie mnie wesprzeć, kupujcie moje książki, linki w bio na Wattpadzie.

*TOM III* UCIELEŚNIONE EMOCJE CETUS UNIVERSUSOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz