ROZDZIAŁ 2. RZEWNE WRÓBLE.

58 9 0
                                    


Oj, jak bardzo nienawidziłam mojego życia. Tylko nie potrafiłam tego przyznać przed samą sobą. Półtora roku temu świat o mnie zapomniał, od tego czasu stałam w miejscu nie wiedząc co robić. Wystarczyło jedno zaklęcie, by stracić absolutnie wszystko. Nikt mnie nie pamiętał. Byłam sama. Mimo to nie żałowałam swojej decyzji. Dzięki niej byli teraz bezpieczni.
— Przestaniesz się dołować? — spytał Vivid, łypiąc na mnie jednym okiem. — To też na mnie wpływa. 
Nie odpowiedziałam, tylko sprawdziłam jeszcze raz, czy wszystkie sztylety i miecz łatwo wychodzą z pochew. Pozapinałam rzemienie na skórzanej zbroi. Włożyłam rękawiczki, jakie uszyłam sobie ze skóry, którą ostatnio zrzucił Vivid i poruszałam palcami by materiał się dopasował. Przylgnął, jak druga skóra, a ja, po chwili, zapomniałam, że mam je na sobie.
Starałam się znaleźć jakikolwiek sposób, by odczynić czar u moich przyjaciół, jednak dotychczas jedenaście prób zakończyło się porażką. To była moja ostatnia szansa. Nawet nie wiedziałam, czy legenda była prawdziwa.
Wraz z Vividem, który był moim jedynym, szczerym i oddanym towarzyszem, wybraliśmy się jak dotąd w najdalszą podróż, oczywiście, pomijając podróż do gwiazd. Ale za bardzo nie wiedziałam, czy to się stało naprawdę, czy tylko w mojej głowie, więc nie uwzględniałam jej w swych kalkulacjach.
Byliśmy na Silvie, największym kontynencie Motus, dosłownie po drugiej stornie co Aurum i wszystkiego, co znałam. Czułam się sama jak palec, ale o dziwo lepiej, niż tam, gdzie w każdej chwili mogłam spotkać Alex, czy Maru. Miałam Vivida i z nim spędzałam właściwie każdą chwilę swego obecnego życia.
— Jesteś już gotowa? — Vivid trącił mnie łbem w plecy zniecierpliwiony.
— Bardziej nie będę. Ruszaj. — Wskoczyłam na jego grzbiet i przytrzymałam się prowizorycznego siodła, sklejonego z kilku pasków skóry. Vivid odbił się od ziemi, machnął wielkimi skrzydłami i chwilę potem byliśmy nad lasem. Ponoć był to największy las na Motus. Mówiło się, że ciągnie się przez wszystkie strefy klimatyczne i gdyby iść bez przerwy na północ w linii prostej to nie wyszłoby się z niego nawet na moment.
Wysokie drzewa tworzące baldachim prawie nie do przebrnięcia dla promieni słonecznych, przypominał trochę las deszczowy Amazonii. Sama nie wiedziałam, czy znajdę to, czego szukam, ale co innego mi pozostało?
 Vivid znalazł w miarę dużą przestrzeń między drzewami i zanurkował. Zielony mrok owładną nas momentalnie, a wokół zrobiło się nienaturalne cicho. Był poranek, moment, w którym ptaki powinny dawać o sobie znać z pełnym zaangażowaniem, ale tutaj żaden nie śpiewał. Słyszałam tylko szelest liści i szum wiatru w skrzydłach Vivida, gdy lawirował między labiryntem gałęzi. Do ziemi było ze czterdzieści metrów, więc zdążyłam się przyjrzeć okolicy. Czułam się jakby był zmierzch, a nie poranek. Rzeczywiście, promienie słońca prawie wcale tu nie docierały i aż dziwiłam się, że liście na niższych gałęziach dają jakoś radę.
Smok wylądował miękko, prawie bezszelestnie na czarnej ziemi, która nie miała krztyny życia. Zeskoczyłam na nią i kucnęłam, przyglądając się jej. Wyglądała na wulkaniczną. Nie była tak drobna, jak zwykła ziemia, wzięłam kilka grudek w palce i spostrzegłam, że bardziej przypomina to czarny żwir, a nie ziemię.
— To węgiel — powiedziałam. — Cały las pokryty jest węglem.
Vivid obwąchał ziemie ostrożnie stawiając łapy.
— A więc dobrze trafiliśmy.
— Jeszcze nic nie jest pewne — mruknęłam i ruszyłam naprzód. Smok poszedł za mną.
Im bardziej się posuwaliśmy naprzód, tym bardziej wiatr cichł. Nie wiedziałam, czy zmniejsza się sam z siebie, czy ruch powietrza nie dociera na sam dół. Był chłodno, powoli zaczynałam odczuwać brak promieni słonecznych. Podobne uczucie miałam, gdy na Motus było zaćmienie słońca, wszystko wtedy jakby na chwilę wstrzymało oddech.
— Czyli teraz szukamy czarnego wróbla, który płacze diamentami, tak? — mruknął Vivid się rozglądając. Mruknęłam przytakująco.
— Powodzenia.
— Nie pomagasz — fuknęłam na niego.
— Przecież tu nie ma żadnych ptaków. Ten las jest prawie martwy.
Zignorowałam go brnąc dalej przed siebie, ale powoli czując w gardle panikę. Sądziłam, że gdy tu się znajdziemy elementy układanki pojawią się same, ale na razie miałam tylko zwęgloną ziemię i martwy las.
— Słyszysz? — odezwał się nagle Vivid przystając. Ja też stanęłam i popatrzyłam w górę. Dopiero gdy się skupiłam do mych uszu doleciał dźwięk. Był tak subtelny, że najpierw pomyliłam go z szumem wiatru. Vivid, który miał lepszy słuch rozróżnił go od razu.
— Ktoś szlocha — mruknęłam, ponownie ruszając na przód.
Gdy sobie to uświadomiłam, zaczęły dolatywać do mnie coraz to inne szlochy i łkania. Z każdym krokiem odgłosu szlochania było coraz więcej, a ostatecznie otoczyły nas z każdej strony.
— Wskakuj, one są na górze — powiedział Vivid opuszczając skrzydła. Nie sprzeczałam się z nim. Wskoczyłam na jego grzbiet, a Vivid poderwał się w górę, by przysiąść na pierwszej gałęzi. Szloch nasilił się. Ponownie wskoczyliśmy na wyższą gałąź, a było to dość trudne biorąc pod uwagę gabaryty Vivida i jak gęsto były ze sobą splątane gałęzie. Po czwartym skoku Vivid złożył skrzydła i wczepił się pazurami w pień, widziałam jednak po nim, że długo tak nie wytrzyma.
— Patrz, tam jest jeden — Vivid skinął głową, w kierunku pobliskiej gałęzi gdzie przysiadł biały maleńki ptaszek. Podrygiwał co chwilę, a z jego oczu kapały czarne krople. Cicho też chlipał.
— To one, Vivid, Rzewne Wróble.
— Ten płacze węglem, my musimy znaleźć czarnego.
Zaczęłam się rozglądać, a im bardziej wytężałam wzrok, tym więcej dostrzegałam wróbli. Siedziały prawie na każdej gałęzi i wszystkie łkały. Niestety wszystkie też były białe. Przeskakiwaliśmy jeszcze przez parę gałęzi, aż udało nam się znaleźć taką, na której spokojnie mógł zmieścić się Vivid. Smok oparł się o szeroki pień i złożył skrzydła. Ja usiadłam obok niego i znów zaczęłam wypatrywać wzrokiem czarnego ptaszka.
Minuty mijały, a ja dalej nic nie widziałam. Minuty przeszły w godzinę, a potem drugą.
— Jak chcesz znaleźć w tym lesie jednego czarnego ptaka? — Spytał Vivid, wycierając z nudów łeb o pień drzewa.
— A skąd mam wiedzieć? Robie co, mogę. To jedyny pomysł, jaki mamy i... — urwałam, gdy przede mną zmaterializowało się małe białe piórko. Opadało leniwie coraz niżej, a ja jak zahipnotyzowana śledziłam go wzrokiem. Czemu wydawało mi się ono w tym momencie takie ważne? Zamrugałam i spojrzałam w górę. Centralne nad nami siedział biały wróbel, szlochał podrygując co chwilę, ale z jego oczu nie leciały węgle. Nagle do niego podleciał inny wróbel i przysiadł obok. Wyrwał sobie jedno piórko i wetknął między skrzydła towarzysza.
Chlasnęłam Vivida w łapę i wskazałam podniecona w górę.
— One go chronią. — szepnęłam patrząc nadal jak biały wróbel poprawia dopiero to wetknięte piórko.
— Ciekawe przed czym.
— Pewnie przed takimi jak my.
— Nie byłbym tego taki pewien. — mruknął smok. Powędrowałam wzrokiem tam, gdzie patrzył i zbladłam. Dwa wróble zajęte dekorowaniem zapewne swojego przywódcy, nie widziały jak po wyższej gałęzi skrada się drapieżnik. Był mały i przysadzisty przypomniał trochę pomieszanie kota z płomykówką. Cztery łapy i skrzydła były opierzone, a łeb miał ni to koci, ni to sowi. Wielkie okrągłe oczy utkwione były we wróblach, a puszysty ogon bujał się to w jedną, to w drugą stronę. Zerknęłam ponownie na wróbla i dostrzegłam jak z jego oczu wypływają maleńkie diamenciki. Nie miałam czasu przyjrzeć się jak opadają, bo w tym samym momencie koto-sowa zaatakowała. Wróble zerwały się z drzewa z głośnym lamentem, a skrzydlaty kot, popędził slalomem wśród drzew za czarnym wróblem, który przy panicznej ucieczce zaczął gubić nie swoje białe pióra.
Ledwo zdążyłam wskoczyć na grzbiet Vivida, który działając instynktownie puścił się w pogoń za drapieżnikiem i ofiarą. Nie widziałam ich, jedynie ślad opadających piór wskazywał nam dobrą drogę. Vivid miał poważne kłopoty w lawirowaniu między gałęziami, a ja sama często obrywałam po głowie. Nie protestowałam jednak dałam mu działać, bo wiedziałam, że w pościgu jest lepszy niż ja.
Nagle zanurkował, ja kątem oka dostrzegłam, jak kocia sowa przysiadła na gałęzi a w szponach trzyma wyrywającego się czarnego wróbla.
— Co ty wyprawiasz?! On jest tam! — krzyczałam, ale mnie ignorował, spadał jak kamień, a mnie zaczynała zgniatać prędkość. Nie mogłam oddychać ani krzyczeć. Oberwałam parę razy gałęziami i teraz oczy zalewała mi krew. Chciała obetrzeć twarz, by widzieć cokolwiek, ale w tym samym momencie Vivid zarył w ziemie, rozkładając skrzydła. Szarpnęło gwałtownie, a ja wyleciałam z siodła i rąbnęłam plecami o ziemie tracąc oddech.
Czyś ty zdurniał? — wyszeptałam w myślach, bo straciłam głos.
— Mam! — krzyknął Vivid. Zamknęłam oczy starając się odsunąć od siebie ból. Przetarłam twarz i olałam fakt, że cała rękawiczka zrobiła się wilgotna od krwi. Spróbowałam przekręcić się na bok, ale ból w płucach był za duży.
— Livid, mam! — krzyknął ponownie Vivid, a jego łeb pojawił się nad moją głową.
— O czym ty mówisz?
— Złapałem diament. Patrz!
Zmusiłam się, by przekręcić na bok i podnieść głowę co było skrajnym wyczynem jak na mój obecny stan. Zerknęłam na jego otwartą łapę, a tam leżał maleńki przezroczysty kamyczek mieniąc się delikatnym światłem. Zapomniałam o bólu podniosłam się na łokciu i sięgnęłam po diamencik. Był maleńki, wielkości takich, jakie widnieją w pierścionkach zaręczynowych. Uśmiechnęłam się do siebie po raz pierwszy, chyba od miesiąca. Zerknęłam na Vivida, a ten mrugnął do mnie również uradowany.
Z ekscytacji wyrwał nas dźwięk łamanych gałązek. Oboje podnieśliśmy głowy i przez chwilę nie mogliśmy zrozumieć co się dzieje. Pierwsze moje skojarzenie było z wielką lawiną, jaka toczy się z gór tratując na swojej drodze wszystko, co napotka. Dopiero potem dotarło do mnie, że żadne drzewo nie zostaje stratowane, a ta biała fala to cała chmara ptaków, które pikują centralnie na nas.
— Spadamy stąd! — krzyknęłam, zrywając się z miejsca i czując obolałe żebra, wskoczyłam na grzbiet Vivida. Smok odbił się, ale nie miał miejsca, by machnąć skrzydłami. Wiosłował nimi chwilę w powietrzu, nie mogąc się wzbić, a ja czułam jak małe białe ptaszki zbliżają się coraz bardziej se swoimi ostrymi dzióbkami.
— Trzymaj się, polecimy górą. — Vivid obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i wczepił wszystkim czterema łapami w pień drzewa obok. Napiął wszystkie mięśnie i zaczął się wspinać. Pierwsze ptaszki już odnalazły swój cel i teraz byłam bombardowana przez dziesiątki ostrych jak noże dziobów, ale nie krzyczałam, nie chcąc rozpraszać Vivida. On zapewne mając tak grubą skórę, będzie miał tylko siniaki, a nie prawdziwe rany.
— Wytrzymaj, Liv — powiedział, zaczepiając pazury o pierwszą gałąź. Podciągnął się i teraz szło znacznie szybciej. Wróble lekko rozkojarzone faktem, że ich wróg ucieka w górę, musiały zrobić nawrotkę co dało nam czas by ukryć się w koronach drzew. Teraz tylko niektóre ptaszki docierały do nas, a ja powoli czułam na sobie promienie słońca. Vivid rozgrzebywał na boki gałęzie jakby wychodził z grobu, a gdy jego skrzydła, w końcu były wolne odbił się od gałęzi łamiąc ją w drzazgi i wzbił się wysoko, otrzepując z chmary liści i kilka martwych, białych ptaszków, które oddały życie, za swojego przywódcę, który już pewnie został zjedzony.
Czułam, jak każdy centymetr mojej skóry pulsuje tępym bólem. Tam, gdzie dosięgły mnie dzioby małych wróbli, ciekła krew. Leciałam na Vividzie wśród chmur i starałam się uspokoić. Najbardziej koił mnie fakt, że w zakrwawionej pięści czułam maleńki surowy kamyczek. Nie odważyłam się otworzyć dłoni, bojąc się, że wypuszczę go i cała nadzieja w diamencie zniknie w ułamku sekundy.
— Livid, ląduję. Musisz odpocząć — powiedział smok, a do mnie nie docierały żadne słowa. Pozwoliłam jemu podejmować decyzje. Przytrzymałam się tylko jego grzebienia, gdy łagodnie zaczął opadać w dół. Opadł miękko na brzegu jakiejś rzeczki, a ja stękając z bólu zsunęłam się na ziemię. Gdy poczułam się pewniej otworzyłam pięść. Zdawał się jeszcze mniejszy niż wcześniej. Gdyby nie odbijał promieni słońca, zapewne zlałby się z moją dłonią.
— Takie małe bździnie nam pomoże? — spytał Vivid, a jego oddech prawie zdmuchnął kamyczek z mojej dłoni.
— Weź, bo zdmuchniesz — warknęłam na niego, odpychając go. Zacisnęłam ponownie kamyczek w dłoni i zaczęłam szukać miejsca, gdzie by go schować. Zdawało się, że zwykła kieszeń była dla niego jak ocean, a on tylko kroplą. Ostatecznie zawinęłam go w rękawiczkę, którą zdjęłam z dłoni. Zawiązałam na kilka węzłów i wepchnęłam do kieszeni kaftana.
— Ponoć ten diament jest w stanie spełnić twoje jedno życzenie. Czy to prawda, czy bujda dla dzieci, jak złota rybka, nie mam pojęcia, ale Vivid, ja już nie wiem co robić.
— Wiem, moja droga — złoty gad otarł się delikatnie pyskiem o mój policzek, po czym zaczął zlizywać krew z mojego ramienia.
Starałam się sama znaleźć zaklęcia, każde inaczej sformowane. Dziewięć prób okazało się porażką. Potem zaczęłam szukać wśród znawców. Odwiedziłam bibliotekę w Argenti, szukając czegoś w księgozbiorze szczura Mus Sapienti, ale po ataku bogów, o którym tylko ja pamiętałam, biblioteka była w strzępach. Dopiero Hanonim, który był jednym z najznakomitszych animalów na Motus, opowiedział mi legendę o Rzewnych Wróblach. Uchwyciłam się tej legendy jak tonący koła ratunkowego i starałam się o własnych siłach dopłynąć do brzegu.
— Sądzę, że twoje zaklęcia nie działają, bo tak sformowałaś czar — powiedział Vivid, gdy skończył zlizywać największe wycieki krwi.
— Wiem, wspominałeś mi — mruknęłam, siadając na piasku, by rozsznurować buty. Było parno i gorąco. Chyba zanosiło się na burzę. Ja uznałam, że jedyne co mi teraz pomoże na obfite rany to kąpiel w rzece. — Nie pamiętam dokładnie jak określiłam to zaklęcie. To było półtora roku temu. Wiem jednak, że przeciwzaklęcia, jakie ja wymyślę sama, na nic się zdadzą.
Rozebrałam się do naga i ruszyłam w kierunku plaży, gdzie wartka woda omywała brzeg. Obejrzałam swoje ciało i uznałam, że muszę pewnie wyglądać jak szwajcarski ser, bo rany po dziobach były prawie wszędzie. Czułam je przy każdym ruchu, a nawet oddechu. Zaszczypały mocno, aż syknęłam.
— Jest jeszcze jeden sposób, którego nie próbowaliśmy. — powiedział Vivid, gdy znużyłam się cała i pływałam wolno w zimnej rześkiej wodzie. Smok położył się na plaży i oparł łeb na łapach, grzejąc się w resztkach słońca przed burzą. Już zaczynało błyskać na zachodzie. — Sposób, o którym każdy z nas na pewno pomyślał.
— Wykluczone.
— A jeśli to jedyny sposób?! Livid, musisz się w końcu z nimi zobaczyć.
— Oni mnie nie pamiętają.
— Pamiętają cię jako dziewczynę z teledysku.
— Sądzisz, że byłabym w stanie stanąć przed Yaku, który prawdopodobnie zapomniał mojego imienia? A Alex? Ona w ogóle mnie nie pamięta, nawet mnie nie lubi.
— Bo jest pod wpływem Maru. Nie chcesz jej pomóc?
— No właśnie chcę! — krzyknęłam uderzając dłońmi w taflę wody. Kilka kropel uderzyło mnie w twarz. — po to jest nam ten diament.
— Wierzysz, że zadziała?
— To jedyne co mi zostało — mruknęłam cicho i wyszłam z wody. Ubrałam się zostawiając ranki by same się zagoiły. Raz, było ich za wiele na opatrywanie każdej z osobna, dwa, prawie przestały krwawić, tylko piekły jak cholera.
Weszłam na grzbiet Vivida, a smok odbił się od ziemi i poszybował w górę między chmury, by polecieć na wschód do domu.

***


Zapraszam też na moje social media:

Jeśli chcesz mnie wesprzeć kup dwie pierwsze części Ucieleśnionych

Oops! This image does not follow our content guidelines. To continue publishing, please remove it or upload a different image.

Jeśli chcesz mnie wesprzeć kup dwie pierwsze części Ucieleśnionych. Link w bio na Wattpadzie.

*TOM III* UCIELEŚNIONE EMOCJE CETUS UNIVERSUSWhere stories live. Discover now