Część 107. Czerwiec - lipiec 1944. Wicia

Start from the beginning
                                    

- Sprawa jest ważna i wszystkim nam może przynieść wymierne korzyści - zapewnia matka.

Sierżant dębieje, a potem prycha.

- A jakież to mi pani wymierne korzyści proponuje?

- Pełne żołądki pańskich ludzi. Jak pan pewnie zauważył, brakuje nam rąk do pracy. Niektórzy z pana żołnierzy mają zapewne doświadczenie... mieszkają na wsi i znają się na robocie w gospodarstwie. Może zechcieliby nam pomóc? - matka waha się, po czym szybko się poprawia. - Może pan zechciałby się zgodzić, by nam pomogli?

- A w nagrodę co niedziela świniak na stole?

- Właśnie.

- Niewiele nam tych wspólnych niedziel zostało. Dziś rano otrzymałem rozkazy. Od jutra zaczynamy rozbiórkę umocnień.

- Po co? - dziwi się matka.

- Rozkaz taki mam! - warczy sierżant, a potem dodaje łagodniejszym tonem. - Lepiej, żeby tych umocnień nie było, większe prawdopodobieństwo, że dom zniszczą, jak pomyślą, że się ktoś tutaj broni.


Dziwny to czas. Gdzieś z daleka dobiegają odgłosy podobne do grzmotów, Nina mówi, że to sowiecka artyleria. Wieczory są ciepłe, zapachy z ogrodu odurzające. Sierżant oddelegowuje kilku żołnierzy do pomocy w folwarku, a pozostali rozbierają umocnienia. Z desek klecą długi stół, który staje na granicy ogrodu i sadu, za oficyną. Każdego dnia, późnym popołudniem, wszyscy przy nim siadamy. Moja rodzina i trzydziestu żołnierzy. Stół ugina się od jadła. Atmosfera przy posiłku bywa różna. Czasem są żarty, czasem długie, poważne rozmowy. A potem napitek i śpiewy. Żołnierze zdają się bawić dobrze, czasami i stryj śpiewa z nimi, fałszując niemiłosiernie. Tylko matka jest zwykle milcząca, odległa. Ale dla mnie to nic nowego.


- Proszę mi wybaczyć śmiałość... ale jak ma pan na imię? - dopytuje Ewa tamtego ranka, gdy żołnierze z całym dobytkiem zbierają się do drogi.

- A po co to pani? - podejmuje sierżant Blanck obcesowo, przywiązując do plecaka jakieś tajemnicze żelastwo.

- Nie chcę przez całe życie myśleć o panu jako o sierżancie Blancku.

- A już myślałem, że imienia dla dziecka pani szuka - żartuje sierżant rubasznie, wskazując na wyraźnie już zaokrąglony brzuch Ewy.

- Imię dla dziecka już mamy: Klaus, po ojcu Rainera - wyjaśnia Ewa grzecznie.

- Ładnie - przyznaje sierżant. - A mnie Anton dali na chrzcie.

- Też ładnie - kwituje Ewa.


Pod wieczór obserwuję z balkonu samolot, który bezustannie krąży nad lasem, dość wysoko, a oświetlony reflektorem znika równie nagle, jak się pojawia. Myślę sobie, że to może wyszukiwanie tych band, co gospodarzy gnębią, ale Nina mi mówi, że to odmienny samolot jak dotąd widywaliśmy i z innym furkotaniem lata, a barw nie sposób rozróżnić. Najpewniej to sowiecki - kwituje moja siostra. Truchleję.


Następnego ranka budzi mnie odgłos wystrzału. Bliski, jakby oddany w domu, ale gdzieś na dole. W samej koszulce wybiegam na korytarz, a tam zatrzymuje mnie Ewa.

- Nic się nie stało - zapewnia, przytrzymując mnie za ramiona. - Stryj broń czyścił i sama mu wypaliła. Niezdara taki.

- Nie mów tak o stryju - upominam. - Zranił się?

Duch (Zakończone)Where stories live. Discover now