Tamtego wrześniowego dnia Geist wrócił do domu rozpromieniony.
- Idealny Aryjczyk – mruknął. - Dokładnie tak, jak przewidziałem. Doktor Wagner to potwierdza. Teraz pozostaje tylko poczekać na wydanie stosownych dokumentów i ustalić termin ślubu.
- Ale... - zaczęłam i urwałam bezradnie.
- Znowu nie docenia pani moich starań, hrabino – mruknął i spojrzał na mnie karcąco.
- Co się teraz stanie z Martinem? - wyrzuciłam bez tchu.
- Nie mam pojęcia – przyznał obojętnie, odwieszając czapkę na kołek.
- Chyba nie zamierza pan...
- Niechże pani przestanie – syknął, poirytowany. - Oczywiście, że nie wywiozę chłopca do lasu i nie zastrzelę. Pewnie trafi do jakiejś porządnej, niemieckiej rodziny.
- Przecież nie odwiezie go pan do tamtego sierocińca...
- A mało to innych?
- Ale... on nie mówi. Żadna niemiecka rodzina nie zechce go zaadoptować...
- Niech się pani zdecyduje – warknął. - To dziecko, albo tamto dziecko.
Minął mnie i wszedł na schody. Miał rację. Nie mogliśmy zatrzymać w domu obu chłopców, bo prędzej czy później mogłoby to wzbudzić czyjeś zainteresowanie. Niewiele osób wiedziało o obecności Martina, ale ja nie dowierzałam już nawet domownikom, mając wciąż w pamięci donosy, które Geist nam pokazywał. A pod nosem miałam jeszcze sierżanta Blancka, pałającego nienawiścią i żądzą zemsty za wyrządzoną Sauerowi krzywdę.
Teraz, kiedy Adaś miał otrzymać certyfikat aryjskości i zostać usynowiony przez Rainera, Martin pozostawał dzieckiem znikąd, bez metryki, bez tożsamości.
Ze swymi rozterkami zwróciłam się do Tadeusza Solmana. Przez ostatnie miesiące przekonałam się nie raz, że jest on człowiekiem godnym zaufania, życzliwym, pomysłowym i sprytnym. I faktycznie nie minęło trzy dni, a Tadeusz przyszedł do mnie z zaskakującą nowiną:
- Jest pewna kobieta. W Zaleszczykach. Parę miesięcy temu zmarł jej niespełna dwuletni syn. Z radością przyjmie dziecko na wychowanie.
Usiadłam i odetchnęłam głęboko. Ale już chwilę później tysiąc wątpliwości kłębiło mi się w głowie.
- Czy to osoba godna zaufania? Pan ją zna? A może synek umarł przez zaniedbanie? I co z metryką? Skoro wszyscy wiedzą, że tamto dziecko umarło, Martin nie może tak po prostu pojawić się w jego miejsce.
- Dziecko było nieślubne i nieochrzczone – wyjaśnił Solman. - Siłą rzeczy dziewczyna żyła na uboczu, skazana na potępienie i ostracyzm przez mieszkańców wsi. Kiedy chłopiec umarł, miejscowy ksiądz odmówił pochówku, pochowaliśmy go zatem własnym staraniem.
- My? - podjęłam.
- My – przyznał, wytrzymując moje przenikliwe spojrzenie.
- Nie chce pan chyba powiedzieć, że... - urwałam, bo aż mnie zamurowało.
Roześmiał się krótko, z goryczą:
- Na rany Chrystusa! Co też pani chodzi po głowie! Że niby ja? Nic z tych rzeczy! Ojciec dziecka walczył w lesie, poległ, nie zdążyli się pobrać, historia jakich wiele – wyliczał.
- To smutne – przyznałam zdawkowo, odczuwając niezrozumiałą ulgę.
- Najlepiej będzie, jak pozna ją pani osobiście, przekona się pani, że to osoba godna zaufania – mruknął Solman. - Możemy się tam wybrać jutro z rana, co pani na to?
- Pomówię z córką – zapowiedziałam.
Polubiłam Martina i na myśl o tym, że przyjdzie nam się rozstać na zawsze, ogarniał mnie ogromny żal. W jakiś nieokreślony sposób przypominał mi Jurka, mojego zaginionego syna, od którego wciąż nie miałam żadnych wiadomości.
Jednakże nie było się nad czym zastanawiać. Wolałam, by dziecko znalazło się pod opieką jakiejś polskiej wieśniaczki niż żeby Geist odwiózł chłopca Bóg wie gdzie. Miałam nadzieję, że będę mogła od czasu do czasu zasięgnąć u Tadeusza Solmana informacji o losie dziecka.
Ewa rozsądnie przyznała mi rację i pozostało tylko uprzedzić Geista.
Widziałam, że jest zdenerwowany i lekko podpity. W pokoju panował nieporządek. Wyglądało to tak, jakby czegoś szukał, albo się pakował.
- Wyprowadza się pan? - zażartowałam
- Jeszcze nie – mruknął Geist przez zaciśnięte zęby, zabrał stertę dokumentów z sofy i położył na podłodze.
- Co pan robi? - zapytałam niezbyt błyskotliwie.
Podniósł na mnie lodowate spojrzenie:
- Jest pani wystarczająco inteligentna, by samej sobie odpowiedzieć na to pytanie - mruknął.
Wtedy uświadomiłam sobie, że on pali te papiery w piecu. Czego dotyczyły te dokumenty - nie chciałam wiedzieć. Wmawiałam sobie, że nie interesuje mnie to w najmniejszym stopniu.
Gdzieś po głowie kołatały mi się enigmatyczne słowa Tadeusza Solmana, że w Lublinie coś się szykuje, Niemcy mobilizują dodatkowe siły, ale nikt nie wie, co się wydarzy i gdzie.
Tymczasem Geist otworzył drzwiczki pieca i wsunął tam naręcze dokumentów.
- Powiedzmy, że uzupełniam niedobory opału – zakpił.
Buchnął jasny płomień, a on przez chwilę wpatrywał się w niego niewidzącym wzrokiem. Potem zamknął drzwiczki pieca i odwrócił się do mnie:
- Co panią sprowadza?
- Znaleźliśmy dom... dla Martina – wydukałam.
- No proszę – wstał i sięgnął po butelkę koniaku. - Niektóre problemy rozwiązują się same, bez mojej ingerencji. Jak miło. Napije się pani?
Pokręciłam przecząco głową.
- To młoda kobieta, która niedawno straciła dziecko i... - zaczęłam wyjaśnienia.
- Nie musi mi pani mówić – przerwał. - Im mniej wiem, tym lepiej. Dla mnie tego chłopca nigdy nie było, rozumie pani?
- Tak – mruknęłam i nagle cała złość na niego mnie opuściła. Przez chwilę znów uległam iluzji, że jest dobrym człowiekiem, że naprawdę chciał pomóc.
Mój dług wdzięczności wobec Geista narastał lawinowo. Tyle, że gdyby nie tacy jak on - posłuszne trybiki nazistowskiej maszyny - nie byłoby wojny, nie byłoby tego obłędu związanego z Żydami, rygorystycznych przepisów rasowych i Adaś mógłby spokojnie żyć, a może nawet miałby szczęśliwą, kochającą rodzinę.
Czy Geist był posłuszny? Tego nie mogłam być do końca pewna. Musiałam przyznać, że nie po raz pierwszy zachował się w sposób więcej niż przyzwoity. Może to był przypadek. A może on właśnie taki był. Miał ludzkie odruchy, chciał nam pomóc...
- Jutro tam pojedziemy – dodałam.
- Już jutro? - zainteresował się.
- Póki co przekonać się, czy to słuszny wybór, odpowiednie miejsce – wyjaśniłam.
- Rozumiem – uciął.
- Nie będę panu przeszkadzać w... pracy – mruknęłam, patrząc wymownie na dokumenty. - Dziękuję. Spokojnej nocy... Albrechcie.
- Dobranoc, Paulino – uśmiechnął się, ale myślami zdawał się być bardzo daleko.
Dziewczyna była prosta i niewykształcona, lecz zrobiła na mnie dobre wrażenie. Skromna, trochę zalękniona, mieszkała w małym, drewnianym domku pod lasem. Lokalizacja domostwa zdawała być wprost wymarzona, by często gościć partyzantów, co trochę mnie zaniepokoiło. Dom, choć ubogi, był czysty i posprzątany, ogródek warzywny wyplewiony. Zauważyłam kilka kur i chudą kozę, co oznaczało, że dziecko głodować nie będzie.
- Mieszka pani sama? - zapytałam
- Z ojcem. Pracuje cieślą w Lublinie. Ja zajmuję się gospodarką – wyjaśniła.
Szumne słowa – pomyślałam.
- Ojciec nie będzie miał nic przeciwko dziecku?
- Tatko jest dobrym człowiekiem – powiedziała, nieśmiało uśmiechając się do Martina.
Martin nie dał się przekonać. Najpierw nie chciał zejść z kolan Ewy, a kiedy wreszcie moja córka dość brutalnie zestawiła go na podłogę, zrobił dwa kroki w moją stronę i dopadł moich nóg...
Potrzebuje czasu – tłumaczyłam sobie. Jest tak samo zalękniony i zdezorientowany jak wówczas, gdy odebraliśmy go z Geistem. Będzie mu tu dobrze...
Droga powrotna była długa i nużąca, dwukrotnie zatrzymały nas patrole w ramach policyjnej akcji mającej na celu przeciwdziałanie nielegalnemu ubojowi zwierząt. Milczałyśmy z Ewą, a Solman, skupiony na ujarzmianiu Siwka, nie zakłócał nam spokoju. Obie miałyśmy wątpliwości. I obie wiedziałyśmy, że nie istnieje inne, lepsze wyjście.
Wróciliśmy do Niewiadowa po zmroku, Martin usnął w drodze.
Zaskoczyło mnie, że dom był suto oświetlony. Co ma znaczyć to marnowanie nafty – pomyślałam ze złością. Przebiegło mi przez myśl, że może pułkownik przyjechał z niespodziewaną wizytą, ale na podjeździe nie dostrzegłam jego samochodu.
- Coś się stało – mruknęła Ewa głucho.
Szybko zeskoczyłam z kozła wozu, Ewie wygramolenie się zajęło więcej czasu, bo trzymała w ramionach śpiącego Martina.
Ruszyłam ku drzwiom, które otworzyły się, zanim sięgnęłam do klamki.
- Zdarzyło się straszne nieszczęście, Paulino – powiedział Jan martwym głosem.
W sypialni Jana panował półmrok, paliły się świece. Adaś leżał na łóżku, taki drobny, maleńki. Głowę miał obwiązaną bandażem. Przez chwilę łudziłam się jeszcze, że śpi lub tylko stracił przytomność. Nawet odwróciłam się do Jana z gotowym pytaniem na ustach, czy wezwano lekarza, ale on tylko przecząco pokręcił głową.
Ewa przysiadła na łóżku, zaszlochała rozdzierająco, chwyciła drobne ciałko dziecka w ramiona i przytuliła do siebie mocno. Kołysała go w ten sposób przez chwilę, aż bandaż zsunął się nieco, ukazując... Posłyszałam nieartykułowany okrzyk i dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to ja krzyknęłam. Zasłoniłam usta dłonią i przygryzłam palec, by przytłumić przeszywający ból w piersiach.
Jan ścisnął mnie mocno za ramię
- Wyjdźmy stąd – nakazał autorytarnie.
Pomogłam mu dobrzeć do gabinetu, gdyż pomimo kul, słaniał się na nogach. Tam zauważyłam, że jest śmiertelnie blady.
- Jest coś jeszcze – powiedział.
Sięgnął do kieszeni swojego staroświeckiego, wytartego tużurka i wcisnął mi w dłoń niewielki, okrągły przedmiot.
- Może... Lepiej nie mów o tym Ewie, póki co – dodał.
Spojrzałam na swoją dłoń i przez chwilę, oszołomiona i odrętwiała, nie mogłam zidentyfikować, co w niej trzymam. Dopiero po chwili pojęłam, że to metalowy guzik.
- Znaleźliśmy to zaciśnięte w rączce Adasia – powiedział Jan.
- I co z tego? - podjęłam, zdumiona, starając się zebrać myśli. - Pewnie zabrał z przyborów do szycia Niny.
- Przyjrzyj się dokładnie – polecił.
Zrobiłam krok w kierunku biurka i zbliżyłam dłoń do lampy naftowej. Obróciłam guzik w palcach i na jego wewnętrznej stronie dostrzegłam jakieś sygnatury: litery, numer i dwie błyskawice w kółku. Runy. Symbol SS.