Matka i major wracają wieczorem. Słyszę zamieszanie w holu, a potem coś przedziwnego, jakby kwilenie dziecka, ale dobiegające z dołu. Dziwne, bo Adaś o tej porze zwykle już mocno śpi. Zaciekawiona, wychodzę do korytarza, pokonuję kilka stopni schodów, kucam i zerkam przez balustradę. Na środku holu stoi mały chłopczyk, nie starszy od Adasia, w śmiesznym, marynarskim ubranku. Trze oczy i popłakuje.
- Ma mokre spodnie – odzywa się major.
- Widzę przecież – odpowiada matka cierpko.
Major podnosi na mnie wzrok:
- Dlaczego nie śpisz jeszcze o tej porze, Wiktorio?
Prostuję się i schodzę na dół.
- Kto to taki? - pytam, wskazując dziecko.
- Nieładnie jest pokazywać palcem, Wiciu. Ma na imię Martin – wyjaśnia matka. - Zostanie z nami przez jakiś czas. Stracił rodziców i trzeba się nim zaopiekować.
- Chodź – wyciągam do niego rękę. - Pokaże ci moje zabawki.
Mały ani drgnie.
- Na zabawę dziś już za późno. Trzeba go umyć i przebrać. I nakarmić – mówi matka.
- To już nie moja rola – wtrąca major oschle. - Dobranoc.
Na schodach mija się ze zbiegającą na dół Ewą.
- O, mój Boże! – wykrzykuje moja siostra, po czym dodaje półgłosem, ze złością. - Jednak to zrobił...
Mały spogląda na Ewę i zaczyna beczeć jeszcze głośniej.
- Spokojniej, przestraszyłaś go – strofuje matka Ewę, biorąc dziecko na ręce. - Miał dzisiaj nadmiar wrażeń. Trzeba go umyć, ja się tym zajmę, a ty przynieś mi ręcznik i jakąś koszulkę Adasia. A potem skocz do kuchni, niech Celina ugotuje owsianki.
- Tak, mamo – mruczy Ewa i zawraca na górę.
- Jak długo z nami zostanie? - dopytuję, idąc za matką.
- Ty rzeczywiście powinnaś już spać, Wiciu – upomina mnie matka, zerkając przez ramię.
Niezrażona, podążam za matką do łazienki. Po chwili pojawia się Ewa z niezbędnymi rzeczami.
- Powinnaś była nie zgodzić się, mamo – wyrzuca półgłosem.
- Powiedzmy, że miałam cokolwiek do powiedzenia – odpowiada matka.
- Rainer był przeciwny, nigdy by na to nie pozwolił, major specjalnie wysłał go do Lublina - peroruje Ewa.
- Naprawdę sądzisz, że on liczyłby się ze zdaniem Rainera? Bóg mi świadkiem, boję się, że wyniknie z tego jakieś nieszczęście. Nie powiedział mi, co zamierza zrobić z chłopcem, kiedy już nie będzie potrzebny.
Przez chwilę matka i Ewa mierzą się nawzajem wzrokiem, a potem zawieszają strapione spojrzenia na chłopcu. Wzdychają równocześnie.
- Gdzie położymy go spać? - dopytuje Ewa rzeczowo.
- Dziś będzie spać u mnie, trochę już do mnie przywykł, a ja i tak nie zmrużę oka – przyznaje matka.
- Śliczny jest – dodaje Ewa z nikłym uśmiechem.
- Tak, jak mały aniołek.
Nazajutrz Martin zaznajamia się z resztą domowników. Umyty, uczesany i przebrany faktycznie wygląda jak mały aniołek ze świątecznych kartek, jakie otrzymywaliśmy przed wojną i które moje siostry zbierały, wklejając do dużego zeszytu. Najedzony i wyspany już nie płacze, tylko rozgląda się niepewnie wokoło wielkimi, chabrowymi oczami. Nic nie mówi.
- Ile z nami zostanie, mamo? - dopytuję.
- Tyle, ile będzie potrzeba, Wiciu – ucina matka. - Bądź dla niego miła i cierpliwa, bo dość już w życiu przeszedł, został sam na świecie.
Bycie miłą przychodzi mi bez trudu, bo Martin jest grzecznym i spokojnym dzieckiem. W odróżnieniu od Adasia nie zabiera moich zabawek bez pozwolenia, nie otwiera szuflad i szafek, nie niszczy rysunków.
Matka i Ewa zajmują się nim na przemian, choć chłopczyk bardziej lgnie do matki. Staje się też obiektem zazdrości Adasia, który głośno wyraża swoje niezadowolenie, ilekroć Ewa bierze Martina na kolana.
Tak mija kilka tygodni. Upalny sierpień przemienia się w chłodniejszy wrzesień, życiem toczy się utartym rytmem. Po domu rozchodzi się apetyczny zapach smażonych powideł i konfitur oraz zdecydowanie mniej przyjemny – suszonych grzybów. Elegancko ubrany Martin wraz z Ewą i podporucznikiem Dietrichem jedzie do Lublina, gdzie moja siostra i jej narzeczony mają załatwić jakieś ważne, urzędowe sprawy związane ze ślubem.
A potem staje się jasne, że Martin niebawem nas opuści. Matka uprzedza mnie o tym fakcie dość zdawkowo, prosząc, bym wybrała spośród swoich zabawek kilka, które zechciałabym podarować chłopcu na odchodne. Ogarnia mnie żal, bynajmniej nie z powodu konieczności rozstania z zabawkami, których jak na warunki wojenne mam naprawdę sporo. Zerkam na siedzącego w kącie Martina, który wpatruje się we mnie bezradnie, choć pewnie niewiele z tego rozumie. Do oczu napływają mi łzy.
- Czuję podobnie, Wiciu, ale od początku było jasne, że Martin zostać z nami nie może – wyjaśnia matka. - Tad... Pan Solman znalazł mu nowy dom, dobrą kobietę, która zostanie jego mamą, otoczy go miłością i opieką.
- Będę mogła go odwiedzać?
- Nie, Wiciu. To daleko stąd, czasy są niebezpieczne. Jesteś już dużą dziewczynką, musisz zrozumieć i zaakceptować, że rozstania nierozerwalnie wpisane są w nasze życie.
Ocieram łzy i zabieram się do dzieła, wybierając sporych rozmiarów pajaca, nieco mniejszego pluszowego zajączka, kolorowe, drewniane klocki i metalowego bąka.
Kiedy następnego dnia, matka i Ewa z Martinem jadą wraz z panem Solmanem poznać nową mamę chłopca, zabawki leżą w rządku na komodzie, czekając na zapakowanie.
Bawimy się z Brygidą w herbatkę dla lalek, a pozostawiony sam sobie Adaś usiłuje dosięgnąć bączka, podsuwając sobie krzesło do komody.
- Mój – oświadcza, wdrapując się na krzesło i wyciągając rączki do zabawki.
- Nie – wstaję z podłogi i ściągam go z krzesła.
Jest niemiłosiernie ciężki. Grożę mu palcem.
- To zabawki, które dostanie Martin. Ty masz dość swoich – poucza.
- Nie. Mój – upiera się.
- Możesz bawić się wszystkim innym – proponuję wielkodusznie.
Skutkiem tego Adaś otwiera szufladę komody, gdzie trzymam wszystkie moje skarby i zanurza tam obie dłonie.
- Nie! - znów protestuję.
Jestem zła, że Ewa pojechała i zostawiła tego małego szkodnika z nami. Stanowczo biorę go za rękę i wyprowadzam z pokoju.
- Skoro nie potrafisz być grzeczny, będzie bawił się sam, w swoim pokoju – zapowiadam.
Usta Adasia wyginają się w podkówkę, w chwilę później wybucha płaczem. Pomimo jego głośnych protestów stanowczo ciągnę go za rączkę w kierunku pokoju Ewy. Na korytarzu spotykam majora, który chyba właśnie wrócił do domu z Lublina, bo dzierży swoją teczkę.
- Co się stało, Wiciu? - dopytuje.
- Jest niegrzeczny, bierze moje rzeczy bez pozwolenia i ubzdurał sobie, że zabawka, którą chcę podarować Martinowi, jest jego. Posiedzi sam w pokoju, to nabierze rozumu – oświadczam autorytarnie.
Major uśmiecha się ze zrozumieniem.
Pozostawiam Adasia w pokoju Ewy i wracam do mojego pokoju, do przerwanej zabawy z Brygidą. Nie mija parę minut i słyszę łomot od strony bocznych schodów, jakby zwalił się z nich jakiś ciężki przedmiot. W pierwszej chwili tylko mnie to dziwi, ale zaraz potem rozlega się krzyk Zośki. Obie z Brygidą wypadamy na korytarz, robi to również major.
- Boże jedyny, Chryste Zbawicielu, dzieciątko drogie! - słyszę lament Zośki.
Nie rozumiem jego przyczyny. Ruszam w kierunku bocznych schodów, ale major jest ode mnie szybszy, jest już na końcu korytarza, a zaraz potem zawraca i zatrzymuje mnie, chwytając mocno za ramiona:
- Nie idź tam, nie patrz – nakazuje, trzymając mnie w stalowym uścisku.
Ale Brygidę nikt nie zatrzymuje, dobiega do końca korytarza, zerka za załom i cofa się gwałtownie, uderzając plecami w przeciwległą ścianę.
- Co, co tam zobaczyłaś? - dopytuję gorączkowo.
- On... umarł – wyrzuca z siebie Brygida.