Duch (Zakończone)

De fulwia

31.6K 4.3K 1.6K

Rok 1942. Paulina Krauss, wskutek dramatycznych wydarzeń, zmuszona jest opuścić rodzinny Kraków i zamieszkać... Mais

Prolog
Część 1. Czerwiec 1942. Wicia
Część 2. Czerwiec 1942. Paulina
Część 3. Czerwiec 1942. Wicia
Część 4. Czerwiec 1942. Paulina
Część 5. Czerwiec 1942. Wicia
Część 6. Czerwiec 1942. Paulina
Część 7. Czerwiec 1942. Wicia
Część 8. Czerwiec 1942. Paulina
Część 9. Czerwiec 1942. Wicia
Część 10. Czerwiec 1942. Paulina
Część 11. Lipiec 1942. Wicia
Część 12. Sierpień 1942. Paulina
Część 13. Sierpień 1942. Wicia
Część 14. Sierpień 1942. Paulina
Część 15. Sierpień 1942. Wicia.
Część 16. Sierpień 1942. Paulina
Część 17. Wrzesień 1942. Wicia
Część 18. Wrzesień 1942. Paulina.
Część 20. Wrzesień 1942. Paulina
Część 21. Wrzesień 1942. Wicia
Część 22. Październik 1942. Paulina
Część 23. Październik 1942. Wicia.
Część 24. Październik 1942. Paulina
Część 25. Październik 1942. Wicia
Część 26. Listopad 1942. Paulina
Część 27. Listopad 1942. Wicia
Część 28. Listopad 1942. Paulina
Część 29. Listopad 1942. Wicia
Część 30. Listopad 1942. Paulina
Część 31. Grudzień 1942. Wicia
Część 32. Grudzień 1942. Paulina
Część 33. Grudzień 1942. Wicia.
Część 34. Grudzień 1942. Paulina.
Część 35. Grudzień 1942. Wicia
Część 36. Grudzień 1942. Paulina.
Część 37. Grudzień 1942. Wicia
Część 38. Grudzień 1942. Paulina
Część 39. Styczeń 1943. Wicia
Część 40. Styczeń 1943. Paulina
Część 41. Styczeń/luty 1943. Wicia
Część 42. Luty 1943. Paulina
Część 43. Luty 1943. Wicia
Część 44. Luty 1943. Paulina
Część 45. Luty 1943. Wicia
Część 46. Luty 1943. Paulina
Część 47. Luty 1943. Wicia
Część 48. Luty 1943. Paulina
Część 49. Marzec 1943. Wicia
Część 50. Marzec 1943. Paulina
Część 51. Kwiecień 1943. Wicia
Część 52. Kwiecień 1943. Paulina
Część 53. Kwiecień 1943. Wicia
Część 54. Kwiecień 1943. Paulina
Część 55. Maj 1943. Wicia
Część 56. Maj 1943. Paulina
Część 57. Czerwiec 1943. Wicia
Część 58. Czerwiec 1943. Paulina
Część 59. Czerwiec - lipiec 1943. Wicia
Część 60. Czerwiec - lipiec 1943. Paulina
Część 61. Lipiec 1943. Wicia
Część 62. Lipiec 1943. Paulina
Część 63. Sierpień 1943. Wicia.
Część 64. Sierpień 1943. Paulina
Część 65. Sierpień - wrzesień 1943. Wicia.
Część 66. Wrzesień 1943. Paulina
Część 67. Wrzesień - październik 1943. Wicia.
Część 68. Wrzesień - październik 1943. Paulina
Część 69. Listopad 1943. Wicia
Część 70. Listopad 1943. Paulina
Część 71. Listopad - grudzień 1943. Wicia
Część 72. Grudzień 1943. Paulina
Część 73. Grudzień 1943. Wicia
Część 74. Grudzień 1943. Paulina
Część 75. Grudzień 1943. Wicia
Część 76. Grudzień 1943. Paulina
Część 77. Styczeń 1944. Wicia
Część 78. Styczeń 1944. Paulina
Część 79. Styczeń - luty 1944. Wicia
Część 80. Styczeń - luty 1944. Paulina
Część 81. Marzec 1944. Wicia
Część 82. Marzec 1944. Paulina.
Część 83. Marzec 1944. Wicia
Część 84. Marzec 1944. Paulina
Część 85. Marzec - kwiecień 1944. Wicia.
Część 86. Marzec - kwiecień 1944. Paulina.
Część 87. Kwiecień 1944. Wicia
Część 88. Kwiecień 1944. Paulina
Część 89. Kwiecień - maj 1944. Wicia
Część 90. Kwiecień - maj 1944. Paulina
Część 91. Maj 1944. Wicia
Część 92. Maj 1944. Paulina
Część 93. Maj 1944. Wicia
Część 94. Maj 1944. Paulina
Część 95. Maj 1944. Wicia
Część 96. Maj 1944. Paulina
Część 97. Maj - czerwiec 1944. Wicia
Część 98. Maj - czerwiec 1944. Paulina
Część 99. Czerwiec 1944. Wicia
Część 100. Czerwiec 1944. Paulina.
Część 101. Czerwiec 1944. Wicia
Część 102. Czerwiec 1944. Paulina
Część 103. Czerwiec 1944. Wicia
Część 104. Czerwiec 1944. Paulina
Część 105. Czerwiec 1944. Wicia.
Część 106. Czerwiec 1944. Paulina
Część 107. Czerwiec - lipiec 1944. Wicia
Część 108. Czerwiec - lipiec 1944. Paulina
Część 109. Lipiec 1944. Wicia.
Część 110. Od lipca 1944 do lat powojennych. Paulina
Epilog. Wicia.

Część 19. Wrzesień 1942. Wicia

383 46 11
De fulwia

Tamten poranek jest taki radosny.

Matka ma na sobie garsonkę w kolorze dojrzałych wiśni i mały kapelusz, mnie każe ubrać aksamitną sukienkę. Czekamy na Wilhelma, który ma nas zawieźć do Lublina, do magistratu, gdzie matka zamierza - jak mówi - uporządkować pewne urzędowe sprawy

Czekanie się przedłuża, więc matka otwiera klapę fortepianu i zaczyna wygrywać prostą melodię piosenki, którą obie znamy. Śpiewamy razem.

Dopiero po dłuższej chwili uświadamiamy sobie, że mamy słuchacza. Jan stoi w progu, wsparty na kulach, w tużurku i kapciach.

- Jakie to miłe - mówi, kiedy kończymy śpiewać. - Tak dawno w tym domu nie było słychać dziecięcego śpiewu. Choć obawiam się, że instrument trzeba dostroić.

- Obudziłyśmy cię? - dopytuje matka.

- Spałem stanowczo za długo. Ostatnio sobie folguję.

- Nie, to my wstałyśmy dziś bardzo wcześnie. Czekamy na Wilhelma, bo wybieramy się z Wicią do Lublina.

- Ach, tak.

Stryj posępnieje, matka nie traci dobrego humoru.


W drodze do Lublina, Wilhelm utyskuje na ograniczenia w przydziale benzyny.

- Jak tak dalej pójdzie, przyjdzie nam się przesiąść na bryczkę - wyrokuje. - Mówią, że cała benzyna idzie na front i niedługo prywatne osoby nie będą mogły kupić ani galonu. Ponoć nawet urzędnikom ograniczyli. Pan dziedzic ma się rozmówić w tej sprawie z panem pułkownikiem, ale ja tam w jego pomoc nie wierzę. Jak trzeba na front, to i sam pan Bóg nie pomoże. Po co im ta Rosja była...

- Związek Radziecki - poprawia matka.

- Jak go znał, tak go zwał. Trzeba znać historię. Napoleon dostał łupnia pod Moskwą, a oni popełnili dokładnie ten sam błąd. Też im się wydawało, że specjalnie dla nich pan Bóg zimę odwoła. Ponoć ten cały von Kluge widział już przez lornetkę kopuły Kremla. I co? I psio. Odwrót strategiczny, ładna nazwa klęski.

- Wilhelmie... - odzywa się matka. - Mam nadzieję, że nie wygłaszasz tych opinii w szerszym gronie?

- Nie jestem głupi, proszę pani. Wiem, że do pani można i do pana dziedzica też, a innym to wara od moich poglądów. Tak sobie myślę, że oni i teraz łupnia dostaną. Przyjdzie zima i się nie pozbierają. A Ruscy nie odpuszczą. Zębami i pazurami bronić będą każdej piędzi zamarzniętej ziemi.

- Wystarczy już, Wilhelmie - mówi matka łagodnie, choć stanowczo. - Wicia tego słucha, niewiele rozumie, ale zapamiętuje i komu powtórzy, nie wiadomo. Miej na to baczenie i licz się ze słowami, proszę.

- Tak, ma pani rację, ja bardzo przepraszam, czasem człowieka ponosi.

- Zatrzymaj tutaj samochód i poczekaj na nas, proszę.

- A długo? Bo jak długo, to ja bym do znajomego szewca skoczył, zelówki mam całkiem zdarte, a zima za pasem.

- A nie wiem - odpowiada matka z enigmatycznym uśmiechem. - Chodźmy, Wiciu.



Matka zostaje wylegitymowana przez wartownika i wchodzimy do gmachu administracji dystryktu lubelskiego, głównym wejściem, przez elegancki, przestronny hol.

Matka podchodzi do kontuaru, za którym siedzi młody żołnierz.

- Do sturmbannfuhrera Geista - mówi.

- Jest pani umówiona?

- Nie, ale sturmbannfuhrer mnie przyjmie - zapewnia matka.

- Drugie piętro. Ale proszę najpierw skierować się do sekretariatu.

Zagapiam się, więc matka pociąga mnie mocniej za rękę. Szerokimi schodami wchodzimy na drugie piętro.

W sekretariacie siedzi młoda, elegancka blondynka. Nad jej biurkiem nachyla się młody żołnierz, coś do siebie szepczą. Na nasz widok odskakują od siebie jak oparzeni.

- Paulina Krauss - odzywa się matka oschle, autorytarnie, trzymając mnie mocno za rękę. Znów za mocno. - Proszę zaanonsować moją wizytę sturmbannfuhrerowi Geistowi.

Nie prosi, nie dopytuje, czy można. Po prostu wydaje polecenie.

- Proszę zaczekać - mówi sekretarka, wstaje i wychodzi innymi drzwiami niż te, którymi weszłyśmy z matką.

Matka odwraca się i ciągnąc mnie za rękę, prowadzi w kierunku wyścielanych krzeseł. Siada na jednym z nich.

Chwilę to trwa. Macham nogami w powietrzu, bo siedząc na krześle w ten sposób, że plecami dotykam oparcia, znów stopami nie sięgam do podłogi. Kiedy wreszcie urosnę? Rozglądam się. Pomieszczenie jest dość ascetyczne, wyłożone ciemną boazerią. Na ścianie naprzeciwko wisi portret Hitlera, w kącie stoi dorodna roślina w donicy. Dzwoni telefon na biurku, ale nikt go nie odbiera. Sekretarki nie ma, a młody żołnierz wydaje się nie wiedzieć, co powinien ze sobą zrobić, jakby został przyłapany na czymś niestosownym. Po chwili do pokoju wchodzi inna kobieta, starsza, z naręczem dokumentów.

- Helmut, co ty tu robisz? Standartenfuhrer Lehmann cię szuka.

Chłopak sztywnieje i rzuca pod nosem jakieś przekleństwo.

- Gdzie Magda? - ciągnie kobieta.

- U sturmbannfuhrera - mówi żołnierz i zerka znacząco w naszą stronę. - To ja muszę iść.

Wychodzi. Chyba rozumiem, o co mu chodziło. Oni uważają, że nie można zostawiać nas samych w tym pokoju.

- Guten Tag - mówi grzecznie kobieta, siadając na miejscu Magdy.

- Guten Tag - odpowiada matka

Czekamy. Wreszcie wraca Magda.

- Sturmbannfuhrer przyjmie panią. Proszę za mną - mówi.

Wchodzimy w drzwi naprzeciwko, które prowadzą do małego korytarza. Dalej są jeszcze jedne drzwi. Sekretarka puka, a potem je otwiera, puszczając nas przodem.



Kiedy wchodzimy do gabinetu, major stoi przy oknie. Odwraca się i taksuje nas surowym spojrzeniem. Widać na pierwszy rzut oka, że jest w raczej minorowym nastroju, ale matka wydaje się tym niezrażona.

- Dzień dobry, panie sturmbannfuhrerze - uśmiecha się.

- Witam panią - wskazuje matce krzesło i sam siada za biurkiem. Ja lokuję się na miękkiej, skórzanej sofie w głębi pomieszczenia.

Gabinet jest elegancko urządzony i przestronny. Są w nim ciemne, masywne meble i duży portret fuhrera, większy niż ten w sekretariacie. W Niewiadowie też wisi podobizna Hitlera, w salonie, bo w gabinecie stryja są tylko zdjęcia i obrazy przedstawiające konie. Nina nie raz odgrażała się, że temu portretowi coś domaluje. Nie bardzo wiem, co ma na myśli, bo wąsy przecież fuhrer już ma.

Matki powoli zdejmuje kapelusz i odkłada go na zawalone papierami biurko majora. Potem rozpina jeden guzik garsonki. Major przez chwilę patrzy na ten kapelusz w taki sposób, jakby matka położyła mu na biurku jadowitego węża.

Szybko przybiera na powrót obojętny, nieco wyniosły wyraz twarzy:

- Mam nadzieję, że noga już pani nie dokucza? - podejmuje z kurtuazyjną uprzejmością.

- Nie, w najmniejszym stopniu - zapewnia matka

- Wciąż ubolewam nad tą niefortunną kontuzją - dodaje major.

- Zupełnie niepotrzebnie. Wypadek był skutkiem mojej nieuwagi - ucina matka.

- Co panią do mnie sprowadza? - podejmuje major rzeczowo.

- Przyszłam do pana z prośbą, panie sturmbannfuhrerze.

Major unosi brwi wyczekująco.

- Mój mąż zaginął w trzydziestym dziewiątym - ciągnie matka. - Chciałabym dowiedzieć się, czy żyje, gdzie przebywa...

- Z takimi sprawami to nie do mnie. Proszę udać się do dowództwa korpusu Wehrmachtu przy Adolf Hitler Platz - odpowiada.

- Mój mąż nie służył w Wehrmachcie - odpowiada matka. - Przecież pan wie.

- Nie mogę pomóc, pani Krauss. Takie sprawy nie wchodzą w zakres moich kompetencji. Zwykle kieruję je pod właściwy adres - wskazuje wymownie na kosz na śmieci.

Mam wrażenie, że matka blednie pod wpływem tej ewidentnej impertynencji. Chwyta swój kapelusz i wstaje.

- Proszę mi wybaczyć - mówi - . Zabieram panu cenny czas, a z pewnością jest pan bardzo zapracowanym człowiekiem. Dziękuję za wskazówki. Wiciu!

Zrywam się z sofy i chwytam dłoń matki. Major odprowadza nas do drzwi, innych, niż te, którymi weszłyśmy, bo prowadzących bezpośrednio na korytarz. Niespodziewanie, zamiast je zamknąć, wychodzi w ślad za nami.

- Czy zjedzą panie ze mną obiad, powiedzmy za godzinę? - mówi. - Będziemy mogli spokojnie porozmawiać.

Matka podnosi na niego zdumione spojrzenie. Major uśmiecha się nieznacznie:

- Proszę się zgodzić - dodaje łagodnie i podaje nazwę restauracji. - Może pani poczekać z córką w Parku Saskim.

Stoją naprzeciwko siebie i mierzą się wzrokiem. Matka się waha.

- Dobrze - odpowiada po chwili, ostrożnie.

- W takim razie - do zobaczenia.

Major odwraca się i wraca do swojego gabinetu, zamykając za sobą drzwi. My opuszczamy budynek. Matka odsyła Wilhelma do domu, opowiadając mu dziwną historię o spotkanej przypadkowo znajomej z Krakowa. Coś się zmienia. Matka, tak pogodna rano, staje się milcząca, zamknięta w sobie, odległa. Resztę czasu spędzamy na ławce w parku, który już raz odwiedziłyśmy, nieopodal bramy. Na szczęście jest ciepło i słonecznie

Major zjawia się punktualnie. Przystaje, rozgląda się, zauważa nas i rusza w naszym kierunku.

Matka wstaje i bierze mnie za rękę. Znudzona długim siedzeniem na ławce, zaczynam podskakiwać. Major podchodzi z drugiej strony i wyciąga do mnie rękę. Teraz mogę podskakiwać wyżej, zawieszając się na obu ich dłoniach.

Przechodzimy w ten sposób przez ulicę. Przypomina mi się, że kiedyś chodziliśmy tak z ojcem. Jestem szczęśliwa.

Matka wbija wzrok w swoje buty. Może ona też o tym myśli.

Przychodzi mi do głowy, że lubię majora, pomimo, że w swoim gabinecie był oschły i trochę niegrzeczny. Myślę, że matka też go lubi, przecież inaczej nie pozwoliłaby zaprosić się na obiad.

Idziemy do eleganckiej, pobliskiej restauracji. Oczywiście "nur fur Deutsche".

Matka nachyla się nade mną i pod pretekstem poprawiania mi włosów, mówi szeptem: "Rozmawiamy tylko po niemiecku"

Po wejściu do środka zderzamy się z widokiem znanym z Krakowa - niemieckim oficerom towarzyszą elegancko ubrane, zwykle dużo młodsze panie.

Kelner jest przesadnie nadskakujący. Wskazuje stolik, przynosi menu. Niewiele rozumiem z tego, co zamawia major. Do mojej świadomości dociera dopiero pytanie, skierowane ewidentnie do mnie:

- Was fur Ihre Tochter?

Otwieram usta, by zaprzeczyć, ale zderzam się z twardym spojrzeniem matki, która nieznacznie, przecząco kręci głową.

Biorę głęboki wdech i recytuję po niemiecku:

- Ich wurde gerne Eis essen.

Chyba mówię to prawidłowo, bo kelner odpowiada znużonym, lekko pobłażliwym uśmiechem. Jest mi strasznie gorąco w tej aksamitnej sukience.

Matka patrzy na mnie w taki sposób, jakbym zażądała wycieczki na księżyc.

- Może coś da się w tej sprawie zrobić? - podejmuje major z uśmiechem.

- Naturlich, herr sturmbannfuhrer

Major zamawia coś jeszcze. Kelner odchodzi.

- Proszę mi wybaczyć obcesowość - odzywa się major do matki. - Ale moje biuro nie jest najlepszym miejscem na rozmowę o pani małżonku.

- Rozumiem - ucina matka.

- Teraz możemy spokojnie porozmawiać. Mniemam, że nie udała się pani na Adolf Hitler Platz...

Matka posyła majorowi poirytowane spojrzenie:

- Mniemam, że to kpina.

Major przytakuje z krzywym uśmiechem.

- Mógłbym spróbować czegoś się dowiedzieć - zapowiada. - Muszę znać miejsce, gdzie mąż przebywał, w jakiej jednostce służył.

- Nie wiem zbyt wiele. Przez kilka tygodni dostawałam od niego wiadomości, potem zamilkł.

- Muszę znać szczegóły, inaczej to szukanie igły w stogu siana.

Matka milczy uparcie, błądząc wzrokiem po ścianach restauracji.

- Paulino, od czegoś trzeba zacząć - mówi major stanowczo.

Matka odwraca głowę, chyba jest zdumiona, że major zwraca się do niej po imieniu

- Służył w Armii "Kraków", w Krakowskiej Brygadzie Kawalerii, w stopniu rotmistrza. Ostatni list przyszedł z datą 16 września - mówi.

- Rotmistrza - powtarza major i zamyśla się. - A potem już nic?

- Ani słowa. Dowiedziałam się, że Brygada skapitulowała wraz z resztą Armii 20 września.

- Musiał trafić do niewoli, do któregoś z oflagów.

- Tak też myślałam. Szukałam, pisałam, gdzie tylko mogłam.

- A pani szwagier? Niczego się nie dowiedział?

- Nawet nie próbował. Uważa, że byłoby to źle postrzegane przez jego niemieckich przyjaciół. Gustaw zdradził, trzymał z Polakami - przyznaje matka z goryczą.

- Cóż, mam nadzieję, że będę miał więcej szczęścia - kwituje major z lekkim uśmiechem.

Matka przytakuje bezgłośnie, bo w tym samym momencie kelner przynosi główne danie.

Pieczeń jest smaczna, ale nie ustępuje kulinarnym umiejętnościom pani Celiny. Jak szybko z powrotem można przyzwyczaić się do lepszego życia - powiedziała niedawno Nina.

Po obiedzie kelner przynosi wino i pucharek z lodami dla mnie.

Rzucam się na nie z zapałem.

Major kosztuje wina i krzywi się z dezaprobatą.

- Alkohole mają fatalne - ocenia miażdżąco. - Co pani powie na to, żebyśmy przenieśli się w miejsce, gdzie można napić się autentycznego, francuskiego koniaku z najlepszego, przedwojennego rocznika?

- Odzwyczaiłam się od picia alkoholu - mówi matka ostrożnie.

- Mieszkając w domu Jana Kraussa? - powątpiewa major. - A wie pani, że po Lublinie krążą legendy o przedwojennych libacjach w Niewiadowie, a pani teściowa ponoć będąc już po sześćdziesiątce, urządzała kąpiele w szampanie dla siebie i hmm, grona swoich najbliższych przyjaciół?

Słucham z rosnącym zaciekawieniem. Kąpiele w szampanie? Nie wiedziałam, że tak można.

- Proszę nie wierzyć we wszystko, co pan słyszy - odpowiada matka.

Niespodziewanie, major wybucha śmiechem. Wstaje, podchodzi do kelnera, reguluje rachunek, po czym wraca i podaje matce ramię

- Chodźmy stąd - mówi.

Na ulicy w niewyjaśniony sposób dematerializuje się samochód majora wraz z kierowcą. Ze zdziwieniem odkrywam, że to ten sam chłopak, który uratował Adasia przed stratowaniem przez Siwka, a potem przywiózł dla niego drewnianą zabawkę. Rainer Dietrich.

Na nasz widok strzela obcasami, otwierając drzwiczki samochodu. Podoba mi się to, czuje się nagle bardzo ważna.

Przejeżdżamy zaledwie kilka ulic i zatrzymujemy przed elegancką i dobrze utrzymaną kamienicą.

- Mam tutaj mieszkanie - wyjaśnia Geist i rzuca matce dziwne, długie spojrzenie.

Matka przytakuje w milczeniu.

Major wysiada i znów podaje jej ramię. Idę za nimi czując się trochę zaniedbywana.

W przedpokoju matka zostawia kapelusz i żakiet, major zdejmuje marynarkę od munduru, czapkę i jedną rękawiczkę.

Następnie prowadzi nas do obszernego pokoju z pluszową sofą i dużym, okrągłym stołem. Z przeszklonego kredensu wyjmuje karafkę oraz dwa kieliszki. Potem wychodzi i wraca z salaterką pełną małych ciasteczek. Sięgam po nie bez żenady i biorę całą garść. Są pyszne.

- Rozboli cię brzuch - wyrokuje matka, kiedy sięgam po następną porcję obiema rękami.

Mam wrażenie, że jest zdenerwowana, pomimo, że cały czas się uśmiecha.

Rozglądam się.

Mieszkanie jest duże, jasne i elegancko umeblowane - prawdopodobnie należało do kogoś zamożnego, sądząc po obrazach, bibelotach i pięknej porcelanie.

- Wygodnie się pan tutaj urządził - mówi matka.

- W istocie - przyznaje major, rozlewając koniak do kieliszków.

Potem podaje jeden matce, a sam rozpiera się wygodnie na cudzej sofie, w cudzym, zarekwirowanym mieszkaniu. Kiedy zaczynam się nad tym zastanawiać, lubię go nieco mniej. Nas też wyrzucono z mieszkania zaraz na początku wojny, bo chciał je zająć jakiś oficer.

- Czy możemy rozmawiać po polsku? - podejmuje major. - Chciałbym ćwiczyć język.

Matka przytakuje niepewnie. Ja nadstawiam uszu.

- Udało się panu dopiąć swego - mówi matka, przyglądając się majorowi z pewnym uznaniem. - Podporucznik został pana kierowcą. Czy młody mężczyzna, obdarzony sprawnością i refleksem podporucznika, nie powinien służyć na froncie? 

Majorowi chyba nie podobają się jej słowa, bo ściąga brwi:

- Mają tam wystarczająco dużo młodych i sprawnych bez niego.

- Podporucznik jest panu wyjątkowo drogi - kwituje matka.

- A pani jest dziś wyjątkowo dociekliwa. Jak wtedy w pociągu...

- Cóż, podporucznik jest naszym dobroczyńcą.

- Chce pani rozmawiać o Rainerze?

- Tak. Skoro zaprosił mnie pan na koniak - odpowiada matka z kokieteryjnym uśmiechem i podaje majorowi pusty kieliszek. - Chętnie posłucham o podporuczniku.

- Szybko pani pije. A podobno odwykła pani... - zawiesza głos i zerka w głąb pustego kieliszka.

- To pewnie dlatego - kwituje matka z jeszcze szerszym uśmiechem.

- Zadbajmy najpierw o to, by Wiktoria się nie nudziła - proponuje major i wstaje.

Podchodzi do regału, stojącego w rogu pokoju i wypełnionego po brzegi książkami.

- Widziałem tu jakąś literaturę dla dzieci - pomrukuje i przesuwa palcami po grzbietach książek. - O, jest. Pięknie ilustrowane wydanie, chociaż niestety po francusku.

- Nic nie szkodzi - zapewnia matka. - Zamierzam uczyć Wicię francuskiego, zna już sporo słów.

Major kładzie przede mną masywnie oprawione wydanie baśni i sam wraca na swoje miejsce.

- Po co? - dopytuje.

- Po co? - dziwi się matka.

- Po co, skoro niedługo cała Europa będzie mówić po niemiecku - poprawia major.

Matka przełyka ślinę. Otwieram książkę i na tytułowej stronie dostrzegam starannie wykaligrafowany wpis. Trochę czasu zajmuje mi ułożenie liter w słowa, ale w końcu udaje mi się odczytać: "Własność Hali Rosenberg".

- Nie wierzy pani w zwycięstwo tysiącletniej Rzeszy? - dopytuje major.

- Chciałabym tylko, żeby wojna jak najszybciej się skończyła - odpowiada matka wymijająco.

- Jak wszyscy - kwituje major. - Tylko, czy potem nastąpi lepszy świat?

- Wątpi pan w to? 

- Widzi pani, nie jestem ani szaleńcem, ani fanatykiem. Myślę racjonalnie. Nie spodziewała się pani tego po mnie? Świat, który nastąpi potem będzie inny, ale czy lepszy - wątpię.

Zapada dłuższa cisza. Jeżeli matka wątpi w jego słowa, nie daje tego po sobie w żaden sposób poznać.

- Nie jest pani szlachcianką z urodzenia? - podejmuje major, nalewając sobie kolejny kieliszek koniaku.

- Nie, nie jestem - przyznaje matka.

Major uśmiecha się i unosi brwi

- Domyślałem się tego - mówi. - Jest pani inna niż oni.

- A jacy są "oni"?

- Niestety, zbyt często niewiele warci.

- Tacy jak pułkownik Wittenberg? Jan?

- Pani szwagra nie znam - przyznaje major zachowawczo. - O pułkowniku Wittenbergu porozmawiamy inny razem. Zdążyła go już pani wypytać o mnie?

- Skąd ten pomysł? - obrusza się matka.

- Tak sobie pomyślałem.

- Odniosłam wrażenie, że pułkownik jest o panu dobrego zdania.

- Doprawdy? - major robi wrażenie rozbawionego. - W takim wypadku albo błędnie zinterpretowała pani jego słowa, albo usiłuje pani z wdziękiem kłamać.

- Ależ...

- Uważam, że starsi wiekiem oficerowie powinni przechodzić na zasłużone emerytury, zanim dopadnie ich starcza demencja.

- Jest pan okrutny wobec pułkownika.

Major śmieje się.

- Mam wrażenie, że pani sympatii też sobie nie zaskarbił.

- A jednak to właśnie pułkownikowi zawdzięcza pan obecność podporucznika Dietricha w Lublinie.

- Niczego mu nie zawdzięczam. Był mi winien przysługę.

- Tak jak ja?

- Nie, w nieco inny sposób. Chciała pani posłuchać o Rainerze - przypomina.

Przewracam powoli kolejne stronice książki. Ilustracje są piękne, starannie wykonane i pełne szczegółów, które mogłabym oglądać godzinami. Tekst niezbyt mnie interesuje. Ciekawe, gdzie teraz jest Hala? Czy żałuje, że straciła swoją książkę?

- Rainer to jeden z najlepszych - mówi major. - Jeden z nielicznych - dodaje po chwili.

Sięga po papierosa, zapala. Ton jego głosu się zmienia, są w nim emocje, napięcie, ekscytacja - nie wiem jeszcze, że to naturalne zachowanie po wypiciu trzech kieliszków koniaku:

- Siedzieliśmy w ciężkiej dupie pod Modlinem - zaczyna mówić major. - Połowa moich czołgów była unieruchomiona. Dużo się teraz mówi, że powodem naszych klęsk na froncie wschodnim jest brak utwardzonych dróg. Rzekomo w trzydziestym dziewiątym w Polsce wszędzie były. Szczególnie, jak popadało. Tamtej nocy lało jak z cebra. Tkwiliśmy nad mapą z obłędem w oczach i analizowaliśmy kolejne, przynajmniej teoretyczne możliwości wyrwania się z impasu. W rogu pokoju siedział młody żołnierz Wehrmachtu. Ledwie go zauważałem. Aż do chwili, gdy wstał, przeprosił, że zabiera głos nieproszony i oświadczył, że plan natarcia jest zły. Generał zaczął się na niego wydzierać. Wszyscy mieliśmy nerwy jak na postronkach, presja była ogromna. Przecież armia niemiecka miała być niezwyciężona, miała nieprzerwanie przeć do przodu, mieliśmy zdobyć Polskę w ciągu trzech dni. A tu taki wstyd. Poczekałem, aż Kempf się trochę uspokoi, podszedłem do chłopaka, przyjrzałem mu się uważnie i zapytałem, jak jego zdaniem, to winno się odbyć. Prościej - odpowiedział.

- To był podporucznik Dietrich? - zapytała matka.

- Tak.

- Lubił pan to - podsuwa matka, przyglądając się majorowi uważnie.

- Co takiego?

- Wojnę. Siedzenie w deszczu, w zatęchłym wnętrzu czołgu, który grzązł w błocie.

Major śmieje się krótko, nerwowo.

- Jeśli można lubić wojnę - tak, wolałem to niż kłębowisko żmij, w którym teraz tkwię. Tam przynajmniej kwestia, kto jest moim wrogiem, była oczywista.

- Jest aż tak źle? - podejmuje matka.

Major prycha.

- Chciała pani słuchać o Rainerze - przypomina.

- Tak.

- Tkwiliśmy tam jeszcze kilkanaście dni, bo generał oczywiście nie był skłonny słuchać kogokolwiek, tym bardziej, jakiegoś młokosa, który nie miał pojęcia o tym, jak prowadzi się blitzkrieg. Ale ja Rainera wysłuchałem. Uważałem, że jego był genialny w swojej prostocie, choć oczywiście nigdy go nie zrealizowaliśmy. Odbyliśmy kilka rozmów i byłem pod dużym wrażeniem jego przenikliwości i zdolności strategicznych. Nawiązała się pomiędzy nami pewna nić sympatii...

- A potem?

- W końcu ten przeklęty Modlin skapitulował i nasze drogi się rozeszły. Dywizję rozwiązano w październiku. Nie wiem, gdzie trafił Rainer - ale wtedy mało kto w Wehrmachcie potrafił docenić młodego, zdolnego oficera. Spotkaliśmy się ponownie na Morawach, w czerwcu tego roku.

- Po tym jak został pan ranny?

- Zostałem ranny w Jugosławii, w kwietniu czterdziestego pierwszego. Wtedy wszystko działo się bardzo szybko, rozpierała nas euforia i trochę to zaniedbałem. Po kilku dniach wdało się zakażenie, trzeba było amputować dwa palce. Moja rekonwalescencja trochę trwała i nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Straciłem zdolność do służby liniowej.

- Otrzymał pan przeniesienie do struktur administracyjnych.

- Tak. W październiku otrzymałem przeniesienie do Pragi, do biura protektora Czech i Moraw

- Do Heydricha - podsuwa matka.

- Tak.

- Krążą o nim legendy.

- Był moim bezpośrednim przełożonym.

- Był wart szacunku?

- Był skuteczny. Wprowadził politykę kija i marchewki. Udało mu się uspokoić nastroje społeczne. Był surowy, ale sprawiedliwy. Był idealistą, miał charyzmę i był świetnym mówcą. Tępił korupcję.

- A jednak go zastrzelili.

- Zlikwidowali go ludzie z emigracji, a nie miejscowy ruch oporu,o czymś to świadczy, a zamachowcy mieli ponoć trudności ze znalezieniem kryjówki, co też daje do myślenia.

- Podobno Heydrich był wielkim propagatorem idei eliminacji Żydów ze społeczeństwa.

- Jak wielu innych. Ja się tym nie zajmowałem.

- A czym się pan zajmował na Morawach?

- Tym i owym. Chciała pani słuchać o podporuczniku. Po zamachu na Heydricha wprowadzono stan wojenny, a do Pragi skierowano dodatkowe siły - tak spotkałem ponownie Rainera. Zaczęło się zakrojone na szeroką skalę śledztwo, poszukiwano najpierw zamachowców, potem także ich współpracowników i członków rodzin, tonęliśmy pod stertą donosów i fałszywych poszlak. Bałagan i histeria.

A potem major oddycha głęboko i dodaje:

- Pacyfikowaliśmy wieś. Zginęło zaledwie szesnaście osób. Porażka.

Sztywnieję. Pacyfikacja. Wiem, co oznacza to słowo.

- Gdyby do nas nie strzelali, nie zginąłby nikt - dodaje, jakby od niechcenia.

- Mieli stać i patrzyć bezczynnie, jak palicie ich domy? - podejmuje matka z irytacją.

- Mieli się wynieść. Spalilibyśmy puste domy. Taka była cena. Rainer pojechał, żeby umówić się z księdzem.

- Podporucznik Dietrich?

- Tak, to była wspólna akcja Wehrmachtu i SS. Miało zginąć kilkaset osób - mężczyzn, kobiet, dzieci, starców. Większość mieszkańców się zastosowała i przeżyła. Kilkanaście osób zostało z zamiarem obrony swoich domów. Wywiązała się niezła jatka.

Nic nie rozumiałam z tej historii. Sądząc z wyrazu twarzy matki - ona również.

- Wysłał pan Rainera, aby.. - podejmuje ostrożnie.

- Ależ skąd. Nie jestem samobójcą. To była jego inicjatywa. Głupiec, mógł to ze mną uzgodnić.

- Co było dalej? - podejmuje matka ostrożnie.

- Oczywiście, donos. Złapali tego księdza i torturowali. Nie powiedział nic, więc niczego nie mogli udowodnić. Ale prewencyjnie Rainer otrzymał błyskawiczne przeniesienie na front wschodni. Był nawet zadowolony, miał nadzieję, że spotka się z bratem. Ja byłem wtedy w zupełnie innym miejscu i mogłem to udowodnić. Przeniesiono mnie do Lublina.

Matka wygląda na kompletnie oszołomioną.

Major dolewa kolejną porcję koniaku i robi dziwny gest - wyciąga rękę i dotyka policzka matki:

- Chciałbym, żeby pani wiedziała, że może mi pani ufać. To oznacza, że nigdy nie wykorzystam przeciwko pani tego, co mi pani powie. Może być pani ze mną szczera. Ale proszę zachować powściągliwość i ostrożność wobec innych... osób, które spotyka pani w Niewiadowie.

- Ma pan na myśli pułkownika?

- Nie. Wittenberg jest jak pies na łańcuchu, głośno szczeka, ale ma ograniczone możliwości.

- Zatem kogo ma pan na myśli?

- Po prostu proszę zachować rozwagę. Niektóre słowa byłyby niebezpieczne nawet w ustach żony marszałka Rzeszy. Deklarowanie sympatii i współczucia dla... niektórych wrogich elementów.

- Elementów? - powtarza matka z niedowierzaniem.

- Tak. Proszę mnie posłuchać. Wojna to kataklizm. Taki sam jak powódź czy trzęsienie ziemi. Jedynym sposobem, żeby go przetrwać jest dobrze się ukryć. Walka jest z góry skazana na niepowodzenie. Nie można wygrać z żywiołem.

Matka znów patrzy niedowierzająco.

Major się uśmiecha.

- Jeszcze koniaku? - podejmuje.

Matka przytakuje bezgłośnie.

- Skąd tak dobrze zna pan polski? - podejmuje matka po chwili.

Major ściąga brwi. Nie podoba mu się to pytanie.

- Jestem urzędnikiem, mam częste kontakty z Polakami.

- W takiej sytuacji to Polacy powinni nauczyć się języka niemieckiego, nieprawdaż?

- Teoretycznie. Zajęliśmy Polskę trzy lata temu. Niech mi pani wskaże chociaż jednego Polaka, który z tego powodu zechciał nauczyć się niemieckiego.

Matka mruży oczy, co świadczy o jej sceptycznym stosunku do jego słów. Nie wierzy mu, ale nie naciska.

- Lubi pan swoją pracę - podsuwa.

- Rzetelnie wykonuję swoje obowiązki. Kłopoty z dłonią praktycznie nie przeszkadzają mi już w codziennym życiu, ale do służby liniowej już mnie nie przywrócą.

- Chciałby pan wrócić do czynnej służby?

- Nie - odpowiada z uśmiechem, patrząc matce prosto w oczy.

Dolewa koniaku do obu kieliszków. Zaczyna mówić:

- Praca urzędnicza to dla mnie rodzaj wymuszonej bezczynności. Ale muszę liczyć się z tym, że nie trafiłbym kulą w płot z odległości dwudziestu metrów.

- Nie jest pan bezczynny - oponuje matka. - Słyszałam, że wyburzyliście całą dzielnicę.

- Ach, ma pani na myśli teren dawnego getta... A wie pani, jak ona wyglądała?

- Jak całe miasto.

- Cóż, ja również ubolewam nad tym, jak prezentuje się Lublin. Może to miasto nie ma aż takiego znaczenia jak Kraków, ale jako stolica dystryktu nie powinno być aż tak zaniedbane. Obawiam się, że mój poprzednik się nie spisał. Nie ma żadnych spójnych projektów przebudowy miasta, a niektóre zarządzenia same sobie przeczą.

- A pan ma jakąś konkretną wizję?

- Jestem bardzo konkretnym człowiekiem - mówi. - Mam plan i go realizuję. Byłem architektem. A pani? Czym zajmowała się pani przed wojną?

- Byłam pracownikiem naukowym, na uniwersytecie. Pisałam habilitację z fizyki kwantowej. Ale miałam też zajęcia ze studentami.

- Kobieta wykładowcą uniwersyteckim? - powątpiewa major.

- Mamy dwudziesty wiek, panie sturmbannfuhrerze. Słyszał pan o Marii Skłodowskiej - Curie?

- Pracowała z mężem.

- Tak, ja też pracowałam z mężem. Kiedyś. Z moim pierwszym mężem.

- I co się stało?

- Zginął w wypadku.

- A co się stało z panią, kiedy uniwersytet został zamknięty? - precyzuje major.

- Kiedy zamknęliście uniwersytet - poprawia matka. - Dostałam pracę na poczcie. Miałam dużo szczęścia.

- Ja nie zamykałem pani uniwersytetu - mówi major, patrząc na matkę wymownie. - Nie była pani wtedy jeszcze volksdeutschką, prawda?

- Nie, to stało się później. Mój szef poparł mój wniosek, poświadczając moją szczególną przydatność dla Rzeszy. Po wpisaniu na volkslistę dostałam nawet propozycję awansu.

- Miała pani wpływowego protektora.

- Bzdury - warczy matka, wyraźnie poirytowana. - Był obleśnym, opasłym wieprzem. Wyobrażał sobie Bóg wie co. Pomógł mi mój ojciec. Gdyby nie on...

Major się śmieje:

- Właśnie dlatego cieszę się, że nie jest pani szlachetnie urodzona. Raczej nie mielibyśmy szans rozmawiać w tak otwarty sposób.

- Tak pan myśli? - podejmuje matka z przekąsem.

Major wypija duży łyk koniaku:

- Urodziłem się w Wiedniu, dziadek był Austriakiem, ale moja babka była Polką, urodzoną w Łodzi. Wychowywała mnie, bo matka dużo pracowała. Nauczyła mnie polskiego. Z oczywistym względów tego nie ujawniam. Matka była znaną śpiewaczką rewiową. Podobno w latach 20-tych sam przyszły fuhrer udał się za kulisy pogratulować jej udanego występu.

- A ojciec? - podejmuje matka.

- Nigdy go nie poznałem. Jestem nieślubnym dzieckiem, matka nigdy nie wyszła za mąż. Było kilku mężczyzn, którzy podejrzewali ojcostwo, byli żonaci i zajmowali wysokie stanowiska. Matka skrzętnie to wykorzystywała, by zapewnić mi dobre wykształcenie.

- Nigdy nie zapytał pan, który z nich jest pana ojcem?

- Pytałem wiele razy, nigdy mi nie powiedziała. Podejrzewam, że żaden z nich.

Matka zaczyna się śmiać. Trochę zbyt głośno i zbyt nerwowo. Może jest to skutek wypitego alkoholu, bo zwykle tak się nie śmieje. W ogóle rzadko słyszę jej śmiech.

- Dobrze - mówi major. - Proszę opowiedzieć coś jeszcze o sobie.

Matka milknie i spina się. Wzrusza ramionami.

- Nie ma o czym opowiadać. Pochodzę z porządnej, mieszczańskiej rodziny. Mój pierwszy mąż był dużo starszy ode mnie. Po jego śmierci wyszłam za mąż za Gustawa, brata Jana.

- I nadal nie ma pani od męża żadnych wiadomości?

Matka przytakuje:

- Dla dziewczynek wymyśliłam historię, że pewnie na skutek odniesionej rany dostał amnezji, nie pamięta kim jest i dlatego nie może przekazać nam żadnej wiadomości - dodaje.

- Takie rzeczy się zdarzają.

- To mrzonka - prycha matka z gniewem.

Opróżnia swój kieliszek:

- Proszę mi wybaczyć, panie sturmbannfuhrerze. To bardzo uprzejme z pana strony. Jest pan niezwykle uprzejmym człowiekiem, doceniam to. Może porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym... jeśli uda nam się znaleźć taki temat.

Przyglądam się matce z niepokojem. Zachowuje się i wysławia w dziwny sposób.

Biorę ostatnią garść ciasteczek.

- Możemy już wracać do domu, mamo? - dopytuję.

- Oczywiście, Wiciu.

Matka wstaje i lekko się zatacza. Jestem zaniepokojona. Nie wiem, jak wrócimy do domu, skoro matka odesłała Wilhelma.

- Och - mówi matka, zataczając się znowu.

Major przytrzymuje ją za ramię.

- Chyba faktycznie odzwyczaiła się pani od mocnych trunków. Kilka minut na świeżym powietrzu potrafi zdziałać cuda.

Otwiera drzwi na balkon i wyprowadza tam matkę. Odkładam książkę i podążam za nimi. Balkon wychodzi na nieduże podwórko. Jest cicho i spokojnie, zapada zmierzch. Matka opiera obie dłonie na balustradzie. Oddycha głęboko.

- Nie udało mi się polubić tego miasta - przyznaje major, mrużąc oczy. - A pani?

- Nie tęsknię za Krakowem, jeśli to pana interesuje - odpowiada matka twardo.

- Oczywiście. Ma pani szczęście. Mieszka pani w pięknym miejscu, które wojna niemal nie tknęła.

- Tak. Niemal. Jeśli nie widzieć śladów na ścianach po obrazach, które mój szwagier musiał sprzedać... Cieknącego dachu, na remont którego nie ma pieniędzy... Zaniedbanego ogrodu, w którym zamiast kwiatów rośnie marchewka... Stadniny, która popadła w ruinę... - wylicza matka. - Tak, Niewiadowa wojna niemal nie tknęła.

- To tylko niedogodności, które przeminą. Wciąż ma pani dom i rodzinę, wciąż może pani odbudować swoje życie. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia - odpowiada major oschle.

Potem odwraca się, by wejść do mieszkania

- Proszę mi wybaczyć - mówi matka.

- Już pani mówiłem, że nie oczekuję współczucia - odpowiada major twardo. - Mam nadzieję, że lepiej się pani czuje.

- Tak, dziękuję.

- Poproszę Rainera, żeby panią odwiózł - dodaje major.

- Właściwie nie zamierzałam dzisiaj wracać - odpowiada matka.

Major wzdryga się, jak rażony piorunem. Matka uśmiecha się nieznacznie:

- Czy nie po to mnie pan tutaj zaprosił? - podejmuje.

Major uśmiecha się zaskakująco ciepło, łagodnie:

- Miałem taką nadzieję - odpowiada półgłosem.

Major nie wraca do mieszkania, podchodzi do balustrady i kładzie rękę na dłoni matki. Stoją tak przez dłuższą chwilę, milcząc i wpatrując się w dal.


- Dlaczego muszę iść spać? Dlaczego nie możemy wrócić do domu? - marudzę po raz kolejny.

Dostaję mleko zamiast kolacji, ponieważ zjadłam dwie salaterki ciasteczek i ryzyko bólu brzucha z przejedzenia wydaje się całkiem realne.

Matka zabiera mnie do łazienki

Łazienka jest wielka i stoi w niej marmurowa wanna. Nigdy takiej nie widziałam. Nawet w Niewiadowie takiej nie ma.

Matka pozostaje niewzruszona i myje mnie w umywalce. Muszę spać w bieliźnie, bo przecież nie mam ze sobą koszuli nocnej. Pokój jest nieduży, świeżo nawleczona pościel pachnie czystością. Pomimo to, obawiam się, że nie zasnę - w obcym miejscu, obcym łóżku. Starannie układam sukienkę na krześle. Jestem uporządkowanym dzieckiem. Wyjmuję misia.

- Wciąż go masz? - podejmuje major.

Stoi w drzwiach i obserwuje moje przygotowania do snu.

- Wicia bardzo dba o zabawki - zapewnia matka.

- Opowiesz mi bajkę? - zwracam się do matki. - Inaczej nie zasnę.

- Może jutro - matka głaska mnie po głowie. - Jest już późno, zaśniesz na pewno.

- Ja jej opowiem - deklaruje major.

Matka przenosi na niego niebotycznie zdumione spojrzenie, ale nie protestuje.

Major przysuwa sobie krzesło do łóżka, w którym leżę, siada na nim i zaczyna mówić:

- Pewien król miał piękną córkę, która miała wielu adoratorów. Jednak księżniczka była bardzo wybredna i u każdego starającego się o jej rękę zalotnika znajdowała jakąś wadę. Jednego uznawała za zbyt grubego, innego za zbyt wysokiego. Pewien młody królewicz z sąsiedniego kraju, który miał lekko wystający podbródek został przez nią nazwany Drozdobrodym, gdyż zdaniem księżniczki jego broda przypominała dziób drozda. Odtąd to przezwisko do niego przylgnęło i zawsze już był nazywany Drozdobrodym. Król był oburzony zachowaniem córki wobec zalotników i pod wpływem złości oświadczył, że wyda ją za mąż za pierwszego lepszego żebraka, który pojawi się przed pałacem. Jakiś czas później istotnie pojawił się przed drzwiami pałacu żebrak. Król kazał prowadzić go do środka i rozkazał królewnie poślubić go. Po ślubie oświadczył córce, że nie wypada, by jako mężatka nadal mieszkała w jego pałacu - musi przeprowadzić się do męża. Ruszyła wiec z mężem-żebrakiem do sąsiedniego kraju. Mijali piękny las, łąkę i ogromne miasto. Królewna pytała wówczas męża-żebraka do kogo należą te włości. Żebrak odparł, ze to posiadłości króla Drozdobrodego, a gdyby za niego wyszła byłyby jej. W końcu doszli do małej, nędznej chatki, która okazała się domem żebraka. Ponieważ nie było tam służby, księżniczka musiała sama zajmować się gospodarstwem. Po pewnym czasie, maż oświadczył, że muszą zacząć zarabiać, żeby z czegoś żyć. Przyniósł księżniczce wierzbowych gałęzi, by wyrabiała z nich koszyki. Jednak księżniczka nie potrafiła tego robić, tylko poraniła sobie ręce. Wówczas żebrak kazał jej tkać, jednak i ta praca jej nie szła. Żebrak oświadczył, że niewiele będzie pożytku z takiej żony. Wysłał ją wówczas na rynek by sprzedawała garnki. Przez pierwsze dni księżniczka okazała się dobrą sprzedawczynią, jednak pewnego dnia, pijany żołnierz na koniu wjechał w nie i porozbijał. Żebrak obwiniał, żonę, że to jej wina, gdyż rozłożyła garnki na rogu, co musiało się tak skończyć. Uznał, że nie nadaje się na sprzedawczynie, wiec znalazł jej pracę na dworze króla, gdzie została pomocnicą kucharza. Pewnego dnia odbywały się uroczystości zaślubin królewicza. Z tej okazji odbyło się wielkie przyjęcie, które ona obserwowała zza drzwi. Królewicz zaprosił ją do tańca, ale ona odmówiła, gdyż rozpoznała, że był to król Drozdobrody, z którego kiedyś drwiła. Na domiar złego garnki które niosła rozbiły się, a jedzenie posypały się po podłogę, co wywołało powszechne drwiny z niej. Wówczas królewicz oświadczył, ze ją poznaje, i że król Drozdobrody i żebrak to ta sama osoba. Z miłości do niej przebrał się za żebraka. Chciał też nauczyć ją pokory. Królewna ucieszyła się, że ma męża królewicza, a nie żebraka. Służące przystroiły ją w piękne szaty i w tych szatach mogła już wziąć udział w zabawie.

Matka stoi w drzwiach i słucha, obejmując się ramionami.

- Ta księżniczka była podobna do Heleny - oceniam miażdżąco.

Major uśmiecha się nieznacznie. Wstaje. Matka torpeduje mnie karcącym spojrzeniem

- Co ty mówisz, Wiciu - odzywa się. - Trzeba już spać. Dobranoc.

- Dobranoc, mamo. Dobranoc panu.

Major wychodzi, zamykając za sobą drzwi. Jednak zanim oboje znikną mi z oczu, zauważam, że major obejmuje matkę ramieniem.

Continue lendo

Você também vai gostar

45.7K 2.2K 46
🦋 PIERWSZA CZĘŚĆ DYLOGII "LARA" 🦋 19-letnia Eliza Zawadzka, siostra Tadeusza "Zośki" Zawadzkiego wraz ze swymi przyjaciółmi wiodła spokojnie życie...
11.5K 786 11
❝ On walczył z własnym demonem. Ona pokazała, że nie jest sam. ❞ FANFICTION | Natasha Romanoff & James Barnes
107K 11.3K 63
Głośne imprezy, alkohol, lejący się strumieniami, wykładowca, rzucający w studentów markerami... To tylko niektóre z problemów, z którymi na pierwszy...
3.8K 100 6
Nie odpowiadam za dużą dawkę cringe'u