Miałam niejasne wrażenie, że tego chłopaka widzę nie po raz pierwszy. Nie dlatego, że go rozpoznałam, ale dlatego, że miał ten dziwny wyraz determinacji zmieszanej ze strachem, wymalowany na twarzy. Widywałam młodych ludzi o takich twarzach w Krakowie. Jurek przedstawiał mi ich jako swoich kolegów.
- Mamo, to jest Tomek Warys - powiedziała Nina. - Z majątku Lubczyce.
Siedzieli na ławeczce w ogrodzie. Chłopak był starszy od Niny rok, może dwa.
- Dzień dobry pani - odezwał się, pozornie grzecznie, a jednak była w jego głosie jakaś wyzywająca nuta.
Właścicielami Lubczyc była polska rodzina. Tyle wiedziałam. Przed wojną Jan utrzymywał stosunki towarzyskie z większością swoich sąsiadów. Ale odkąd został volksdeutschem, zaniechał tego. Obywatelom niemieckim nie wolno było utrzymywać prywatnych kontaktów z Polakami.
Chłopak nie mógł być synem właściciela, bo nazwisko nosił inne. Może krewnym lub synem któregoś z pracowników. Sądząc z jego butnej miny, zakładałam raczej tę pierwszą ewentualność. Rodzice nierzadko odsyłali swoje dzieci do rodziny na wieś, gdzie było spokojniej, bezpieczniej i łatwiej o wyżywienie.
Był z pewnością Polakiem i sam ten fakt czynił z niego niewłaściwe towarzystwo dla Niny.
Odpowiedziałam skinieniem głowy i ruszyłam w kierunku warzywniaka. Szeptali dalej, pochyleni w swoją stronę.
Poczułam się kompletnie bezradna.
Od lat sypiałam źle. Kiedy wreszcie udawało mi się zasnąć, mój mózg karmił mnie idyllicznymi obrazami sprzed wojny, jakby chcąc dać mi wytchnienie od nieprzemijającego strachu. Budziłam się i brutalnie zderzałam z rzeczywistością, wpadając w stan jeszcze większego lęku i przygnębienia.
Zamykałam oczy w nadziei, że znów nadejdzie taki sen, błogi i kojący, ale na próżno.
Śniłam na jawie obrazy wszystkich potworności, które dane mi było zobaczyć w ciągu tych lat spędzonych w okupowanym Krakowie i od których odwracałam wzrok. Widziałam krew, słyszałam krzyk, płacz i strzały, widziałam wypełnione ludźmi ciężarówki. Widmami ludzi.
Miałam dwadzieścia dwa lata, kiedy powiedziałam rodzicom, że zamierzam wyjść za mąż za mojego profesora. Ich reakcje były takie, jakich mogłam się spodziewać - ojciec był wściekły, a matka autentycznie przerażona.
- Ależ, kochanie - przemawiała matka. - Wiemy, że nie jesteś taka jak inne dziewczęta w twoim wieku, nie lubisz chłopców, zabaw i ładnych sukienek. Wolisz książki i uczone dysputy, marzysz o tym, aby pracować na uniwersytecie. Ale żeby aż tak! To nie wypada! Ile on właściwie ma lat?
- Nie wiem dokładnie, nie pytałam - skłamałam
- A jak się nazywa? - podjął ojciec rzeczowo.
- Adam Kwiatkowski.
- Co? Ten parszywy komunista?! - zagrzmiał ojciec.
To było piękne, słoneczne, późnojesienne popołudnie. Schodziliśmy z Adamem szerokimi schodami w budynku Collegium Novum. Wciąż ciepłe, jesienne słońce wdzierało się przez okna i tworzyło magiczną grę świateł na neogotyckich sklepieniach.
- Ale mniemam, że sympozjum się udało? - zapytałam.
- Jutro ostatni dzień. Wpadnij, poznasz profesora Martineaux, niesamowity umysł - podsunął Adam.
- Jutro nie mogę - powiedziałam. - Wybieram się do lekarza.
- Jesteś chora? - zapytał z niepokojem.
- Nie, w zasadzie nie. Podejrzewam, że jestem w ciąży.
Adam zatrzymał się i wbił we mnie zdumione spojrzenie:
- Znowu?
- Nie byłam dobrych parę lat - uśmiechnęłam się kokieteryjnie.
- No, wiesz... W moim wieku, to prawie nieprzyzwoite - szepnął.
Dałam mu żartobliwego kuksańca w bok.
- Ale to dobrze, to bardzo dobrze - uśmiechnął się z czułością. - Jak mawia profesor Zigenbaum, dzieci to zawsze powód do radości.
Odpowiedziałam mu uśmiechem i ruszyliśmy w dół.
A potem wszystko stało się nieprawdopodobnie szybko.
Dwaj młodzi ludzie, ubrani jak inni, nie zapamiętałam ich twarzy, ani żadnych szczególnych cech, niespodziewanie chwycili Adama za ramiona i powlekli w kierunku ozdobionej ornamentami balustrady.
- Zostawcie mnie, co wy robicie - protestował zaskoczony Adam.
- Precz z czerwonymi! Precz z komunistami!
Popchnęli go i Adam, niczym szmaciana lalka, spadł w dół.
- Nie! - krzyknęłam.
Zbiegłam schodami w dół, minęłam grupki ludzi, ktoś próbował mnie zatrzymać. Przecisnęłam się przez zbierających się tłum gapiów.
Adam leżał na posadzce, twarzą w dół, pod nim rosła kałuża krwi.
Usłyszałam własny, histeryczny krzyk. Ktoś mnie przytrzymał i nie pozwolił podejść bliżej.
Nad Adamem nachylało się kilka osób. Rozpoznałam Gustawa Kraussa. Młody mężczyzna wyprostował się, był śmiertelnie blady, zrobi krok w moją stronę:
- Profesor nie żyje, pani Paulino. Tak mi przykro.
Pomyślałam, że muszę Jana uprzedzić. Nie chciałam niedomówień i krzywdzących zarzutów. Moje postanowienie tak czy inaczej pozostałoby niewzruszone, a jednak czułam, że ta rozmowa nie będzie łatwa. Zirytuje mnie, wywoła niepokój i rozdrażnienie. Nie dlatego, że usłyszę od Jana słowa, które paść z jego ust nie powinny, lecz dlatego, że Jan nie mógł uchronić nas przed tym, czego obawiałam się najbardziej. Przed tym, kim byłyśmy.
Był wieczór. Usiadłam i przytuliłam do siebie Wicię, która była już senna i zaczynała słaniać sie na nogach. Przynajmniej ominie mnie lektura bajki - pomyślałam z ulgą. Kiedyś spędzanie czasu na zabawach z dziećmi sprawiało mi radość. Odkąd wybuchła wojna, nie umiałam myśleć o tym inaczej, jak o stracie czasu.
- Zamierzam zwrócić się do sturmbannfuhrera Geista z prośbą, by spróbował dowiedzieć się czegoś o Gustawie. Jutro wybieram się z Wicią do Lublina - wyrecytowałam pośpiesznie.
Jan zamarł. Wpatrywał się we mnie przez chwilę z taką determinacją, że niemal pożałowałam swoich słów.
- Nie - powiedział stanowczo. - To zbyt ryzykowne. Nawet pułkownika nie śmiałbym prosić o coś podobnego.
- Pułkownik nie robi do ciebie maślanych oczu - palnęłam wprost.
- Paulino! - przerażony Jan oparł się o biurko i uniósł się na łokciach - Chyba nie zamierzasz tego wykorzystywać!
- A czemuż by nie? Oczywiście, bez przekraczania granic dobrego smaku. Jeżeli sturmbannfuhrer chce być uprzejmy - dam mu sposobność.
- To oficer SS, wierny pretorianin fuhrera! Jeżeli wydaje ci się uprzejmy, to tylko pozory, pod którymi kryje się bezwzględny fanatyk i gorliwy wyznawca nazistowskiej ideologii.
- Rozmawiałeś z nim - przypomniałam. - I nadal odnosisz wrażenie, że to fanatyczny wyznawca fuhrera? Wojna odebrała mu bardzo wiele, nawet jeśli kiedyś wierzył w ideologię, nie sądzę, by nadal...
- Nie daj się zwieść pozorom, Paulino - przerwał mi dość niegrzecznie. - Wśród nich nie ma wątpiących, tacy już dawno stracili życie lub siedzą w więzieniach.
Wytrzymałam jego ciskające gromy spojrzenie. Pogłaskałam po włosach Wicię, która zasnęła i nawet pokrzykiwania Jana nie były w stanie wyrwać jej z błogiego snu.
- Wiesz, kto jest najgorszy, Janku? - odezwałam sie po chwili. - Nie fanatycy. Nie idealiści. Najgorszym rodzajem ludzi są ci, którymi nie kierują żadne ideały, niechętni i scepyczni wobec wszystkiego. Ludzie obojętni, dla których nie ma żadnych świętości, nie ma rzeczy wartych wysiłku czy poświęcenia. Którzy odwracają wzrok, przychodzą na drugą stronę ulicy, nie widzą i nie słyszą. To oni dają milczącą zgodę na cały ten obłęd, zbrodnie i cierpienie.
Jan głośno wciagnął powietrze:
- Tacy jak ja? - powiedział na wdechu
Nie umiałam znaleźć stosownej odpowiedzi.
- Myślisz, że podpisałem volkslistę dla własnej wygody? - uniósł się. - Ratowałem skórę i dom! Sądzisz, że z kalekim Polakiem ktokolwiek by się cackał?
- Gdybyś mógł chodzić, nie podpisałbyś? - podjęłam z powątpieniem.
- Oczywiście, że nie! Walczyłbym w trzydziestym dziewiątym. Może bym zginął, może teraz siedziałbym w jakimś oflagu, jak Gustaw... Walczyłbym za Polskę, gdybym mógł! Ale to... - wskazał na okryte kocem nogi. - To czyni ze mnie tchórza i konformistę. Właśnie to!
- Czujesz się Polakiem? - podjęłam ostrożnie.
- Czuję się zdrajcą. Zdradziłem ojczyznę mojej matki, którą kochałem i szanowałem. Ale moje rozterki nie mają znaczenia. Jesteście moją rodziną. Jedyną, jaką mam. Teraz moją podstawową powinnością i obowiązkiem jest was chronić. - zakończył z patosem.
- Potrafimy zadbać o siebie same - zapewniłam dość oschle.
Jan znów odetchnął głęboko.
- Gustaw mnie o to prosił - mruknął.
- Gustaw... prosił cię? - zdębiałam.
- Tak. Napisał do mnie list latem trzydziestego dziewiątego. To dopiero niedorzeczność, prawda, Paulino? Poprosił kalekę o opiekę nad jego rodziną na wypadek gdyby... - zaciął się, jak zwykle, gdy wspominał o zniknięciu Gustawa.
- Właśnie dlatego chcę znać prawdę... - zaczęłam mówić.
Powstrzymał mnie gestem dłoni.
- Musimy wierzyć, że Gustaw żyje i wróci do nas - odpowiedziałam twardo.- I musimy ocalić Niewiadów. To nasz dom. Chciałbym, żebyś i ty myślała w ten sposób.
- Myślę, oczywiście - zapewniłam.
- Czasami trudno okreslić, kiedy pewna... współpraca z okupantem jest równocześnie działalnością dla szerszego dobra. Gdyby nie moja przyjaźń z pułkownikiem, mogliby zakwaterować tutaj kompanię Wehrmachtu. Zorganizować stutzpunkt, jak w kilku innych dworach. Zarekwirować majątek lub przydzielić mi Treuhandera.
- Myślisz, że pułkownikowi to zawdzięczasz? - zapytałam z powątpieniem.
- A komu? Jestem kaleką. Mieliby podstawy uważać, że nie będę w stanie zajmować się sprawami majątku
- Absurd, robiłeś to przez wiele lat, kiedy Gustaw...
- Dobrze bawił się w Krakowie... tak... - zawahał się. - Ojciec przez długie lata nie chciał przyjąć do wiadomości faktu, że Gustawa gospodarowanie majątkiem nie interesowało, wciąż łudził się, że Gustaw wróci, zechce, poczuje rodzinną powinność.
- Ale Gustaw nic nie poczuł - spuentowałam bezwzględnie.
- Może znałaś go lepiej niż ja.
- Może wcale go nie znałam - podsunęłam.
- Nie rozmawiamy o nim, jak o zmarłym! - zreflektował sie Jan.
- Janku, sturmbannfuhrer to jest jakaś możliwość - podsunęłam. - W naszej sytuacji.
- W naszej sytuacji? - zapytał niepewnie.
- W naszej, mojej i dziewczynek - poprawiłam.
Spojrzał na mnie niepewnie. Potem przeniósł wzrok wymownie na zegar, jakby w późnej porze dopatrując się powodów moich dziwacznych i bezsensownych słów.
Pozostawiłam śpiącą Wicię na sofie i przesiadłam się na krzeslo, naprzeciw biurka. Zapowiadała się dłuższa rozmowa:
- Sturmbannfuhrer wie o nas coś, czym mógłby nam zaszkodzić. A jednak tego nie zrobił - mówię wprost.
- O czym ty mówisz, na litość boską! - wybuchnął Jan.
Przez chwilę pożałowałam moich słów, mojej spontanicznej szczerości. Postanowiłam zmierzać do sedna okrężną drogą.
- Co Gustaw pisał ci o moim pierwszym mężu? - zapytałam.
- Że był uniwersyteckim profesorem, jego wykładowcą, podziwiał go i szanował. Pozostali przyjaciółmi po ukończeniu studiów przez Gustawa, często bywał u was w domu. A potem zdarzył się tragiczny wypadek - Jan zawiesił głos.
- Adam zmarł w grudniu dwudziestego trzeciego - powiedziałam. - Zostałam sama z niespełna trzyletnią Heleną, byłam w ciąży z bliźniakami. Gustaw nadal do nas zaglądał, troszczył się, pomagał w różnych drobnych sprawach. To nie była miłość, która spada jak grom z jasnego nieba, Janku. Pokochałam go, bo był dobrym człowiekiem.
- Ale przyszła wojna i zabrała także Gustawa - dodał Jan ze smutkiem.
- Odbiegamy od tematu - stwierdziłam rzeczowo. - Jednak nie wiesz. Mój pierwszy mąż był wybitnym fizykiem. Ale również komunistą. Został zamordowany
Jan zamiera z dziwnym wyrazem twarzy.
Zaczęłam opowiadać:
- Tamta jesień była w Krakowie bardzo niespokojna, nasilały się zamieszki wywołane dramatycznym kryzysem gospodarczym. Ceny rosły w zastraszającym tempie, na rynku brakowało artykułów pierwszej potrzeby, żywności, opału. Jak podczas wojny. Apogeum nastąpiło szóstego listopada, na ulicach miasta rozegrała się regularna bitwa pomiędzy strajkującymi robotnikami, a wojskiem, które otworzyło do nich ogień. Ku ogólnej konsternacji, robotnicy uzyskali przewagę. Ostatecznie udało się osiągnąć rozejm i zapobiec dalszemu rozlewowi krwi. Oficjalnie zdymisjonowano wojewodę krakowskiego i niekompetentnego dowódcę wojska. Nieoficjalnie zaczęto polowanie na komunistycznych przywódców. Zaczęłam bać się o Adama. Dostawał listy z pogróżkami, ktoś włamał się do jego gabinetu na uniwersytecie i go zdemolował. Adam był idealistą, ostatnim człowiekiem, który nawoływałby do zbrojnych działań, zawsze walczył słowem i wierzył w możliwość porozumienia. A jednak był im solą w oku. Na początku grudnia odbyło się sympozjum z udziałem gości z Francji i Niemiec. Uspokoiłam się, sądząc, że w takich warunkach nic złego stać się nie może. Myliłam się. Zabili go na moich oczach. Na oczach wielu ludzi.
Jan wciąż patrzy na mnie w skupieniu, milczący.
- Choć byli świadkowie, sprawa została zatuszowana, a sprawców nigdy nie ujęto. Władze uniwersyteckie nie chciały skandalu. Ja wkrótce otrzymałam ultimatum - jeżeli chciałam nadal pracować na uniwersytecie, musiałam milczeć.
- Paulino - odezwał się Jan głębokim, nosowym głosem.
- To było tak dawno temu, tak wiele się zmieniło. Wyszłam za mąż za Gustawa, zapewniłam moim dzieciom spokojny, dostatni dom. Byliśmy szczęśliwi. Duch Adama przestał unosić się nad nami wszystkimi. A potem wybuchła wojna, Gustaw zapadł się pod ziemię. Straciłam pracę, mieszkanie, gdyby nie pomoc ojca - nie wiem, jak byśmy sobie poradzili. Przekonywał, namawiał i w końcu się ugięłam. Złożyłam wniosek o wpisanie na volkslistę. Dzięki jego wstawiennictwu, wniosek rozpatrzono błyskawicznie i bez wnikania w szczegóły dotyczące Adama, Gustawa. Bywały dni, kiedy tego żałowałam. Kiedy myślałam o wielu innych kobietach takich jak ja, które zostały bez mężów, ojców, braci, same z gromadką dzieci i musiały jakoś sobie radzić. Walczyły każdego dnia. Taka cicha, niebohaterska, nieefektowna walka o byt. Poeci nie piszą o niej wierszy. Ja nie walczyłam, nie musiałam, nie chciałam. Nawet o Jurka nie walczyłam. Ani o Adasia. Nie opowiadaj mi, Janku, o swoim tchórzostwie, bo ja nie jestem lepsza.
- O czym ty mówisz? Oczywiście, że...- zawahał się. - Sądzisz, że Jurek podzielał poglądy swojego zmarłego ojca i że ci ludzie, do których się przyłączył, to byli komunistyczni konspiratorzy?
Oczywiście, Jan bał się przede wszystkim "czerwonych".
- Tak, ale to być może nie ma znaczenia. Nie o tym chciałam ci powiedzieć. Ale późno już. Bardzo - odwróciłam się i zerknęłam na śpiącą Wicię. - Czas spać.
Wyciągnął rękę przez biurko i chwycił mnie za ramię.
- Paulino - odezwał się stanowczo. - Powiedz mi. Chcę wiedzieć.
Opadłam z powrotem na krzesło. Spojrzałam mu w oczy hardo, niemal wyzywająco.
- Adaś nie jest synem Ewy - mruknęłam.
- A czyim?
- Nie wiem. Być może Jurka, choć często w to wątpię. Był taki młody. I ona była młodziutka, kiedy nam ją przyprowadził, wymizerniała i ledwie żywa. Ostatkiem sił wydała to dziecko na świat, ale dziecko jakiś cudem trzymało się życia bardzo mocno. Nie chciałam go, ale Ewa i owszem. A kiedy Ewa się uprze... klękajcie narody.
Jan zamrugał oczami. O tej porze sam był z pewnością bardzo zmęczony i być może nie dowierzał własnym uszom.
- Ewa nie jest matką Adasia? - zapytał niezbyt przytomnie.
- Mówię przecież... Przyjęłyśmy to dziecko.
Zamrugał znowu
- Ale wszystko to jest potwierdzone urzędowo? Twój ojciec pomógł. Macie jego metrykę, prawda?
- Mój ojciec już wtedy nie żył - przypomniałam. - Miał pomóc mój znajomy, załatwić fałszywe dokumenty, ale został aresztowany.
- Chcesz powiedzieć, że... - Jan zbladł.
- Właśnie to chcę powiedzieć.
- Dobry boże... - powiedział Jan. - I Geist o tym wie?
- Tak. W pociągu była kontrola i on poręczył za nas. Bóg mi świadkiem, nie wiem, czemu to zrobił.
Patrzyliśmy na siebie przez dłuższą chwilę w milczeniu. W tym spojrzeniu było wszystko, czego mogłam się spodziewać - współczucie, zażenowanie, zdumienie i strach.
- To wszystko zmienia? - zapytałam wreszcie..
- To niczego nie zmienia - zapewnił Jan z siłą. - Jesteście teraz pod moją opieką, ty i dziewczynki. Nic złego was tu nie spotka. A kiedy to wszystko się skończy, odszukamy Gustawa i twojego syna.
Było w jego głosie, spojrzeniu, coś, co sprawiło, że uwierzyłam w prawdziwość jego intencji. Uwierzyłam w miraż. Pomimo ewidentnie komformistycznej postawy, którą prezentował odkąd przyjechałyśmy do Niewiadowa, była w nim swoista, szlachetna niezłomność, która mi zaimponowała.
Zaniosłam śpiącą Wicię na rękach do jej pokoju.
Potem udałam się do swojej sypialni, położyłam się na łóżku i długo wpatrywałam się w ciemność.