Helena wróciła z pracy wyjątkowo roztrzęsiona. Nie pytałam o nic, mogłam sobie wyobrazić, jak wyglądała co dzień jej praca w szpitalu. Nie raz dziwiłam się, jak dawała radę patrzeć codziennie na tyle cierpienia.
Ale tym razem co innego wytrąciło ją z równowagi. Po kolacji, kiedy już Wicia zasnęła, Helena usiadła ze mną i opowiedziała zasłyszaną historię, która tak nią wstrząsnęła.
Dotyczyła ona likwidacji ochronki dla sierot w getcie, której żołnierze dokonali pod koniec marca.
Historia rwała się i plątała kilkukrotnie, musiałam uspokajać Helenę, by mogła mówić dalej.
Żołnierze wygnali z sierocińca wszystkie dzieci na ulicę. Małe dzieci w wieku od trzech do czterech lat, które spały popołudniu i leżały już rozebrane w łóżeczkach, zabrano w samych koszulkach. Na zewnątrz padał zimny, mokry śnieg. Dzieci płakały, starsze krzyczały. Krzyki te niosły się do samego nieba, ale Bóg był tego dnia głuchy. Załadowano wszystkie dzieci na ciężarówkę. Dwie wychowawczynie nie chciały zostawić swoich podopiecznych i zgłosiły się dobrowolnie, by im towarzyszyć. Dzieci wraz z nauczycielkami wywieziono na Majdan Tatarski, gdzie wcześniej już wykopano dół i tam je zamordowano. Polacy, którzy mieszkali w pobliżu, opowiadali w jaki sposób się to odbyło. Na mniejsze dzieci żołnierze nie używali nawet kul, uderzali je pałką w głowę i prawie żywcem grzebali.
Dla mieszkańców getta ochronka była bezpiecznym schronieniem, w której poza stałymi podopiecznymi - sierotami, rodzice umieszczali dzieci na czas wykonywania przez siebie pracy przymusowej. Matki, które tamtego dnia po pracy przyszły po swoje dzieci, nikogo nie zastały.
Dzień był przyjemny, niezbyt gorący, wietrzny. Przed wejściem na teren wyścigów powiewał rząd flag ze swastykami. Ludzi był tłum, choć większość tłoczyła się na dole, na placu wyścigowym i przy barierkach okalających tor. Trybuny były "nur fur Deutsche". Usiedliśmy, Jan wyjął niewielką lornetkę. Zaczęła się parada koni.
- A wiesz, Wiciu, że nasze niewiadowskie konie często brały udział w gonitwach, w całym kraju - zwrócił się do mojej córki. - A tuż przed wojną odbył się w Lublinie prestiżowy pokaz koni, zjechali politycy, dyplomaci, wojskowi i goście z zagranicy. Nasza gniada klacz Atena zdobyła pierwszą nagrodę i złoty medal. Mój ojciec, bardzo już wtedy chory, odebrał nagrodę z rąk samego wojewody lubelskiego.
- Jesteś niepoprawny, Johannie - usłyszałam głos za swoimi plecami.
Oboje z Janem odwróciliśmy się równocześnie. Miejsce za nami zajmował właśnie pułkownik Wittenberg.
- Mógłbym przysiąść, że usłyszałem w twoim głosie nutę nostalgii - powiedział pułkownik. - Nie, nie wstawaj, mój drogi. Witam serdecznie, szanowna pani.
Ucałował moja dłoń przepisowo, zawieszając usta na milimetr ponad materiałem mojej rękawiczki.
- To nostalgia za końmi - przyznał Jan dość oschle.
- Tylko za końmi? Dobrze cię znam, Johannie - pułkownik uśmiechnął się pobłażliwie. - Nie obstawiasz?
- Nie mam już do tego serca - mruknął Jan.
Oczywiście, Jan nie miał też pieniędzy, by roztrwaniać je na próżne rozrywki, ale o tym pułkownik nie wiedział, lub nie chciał wiedzieć.
Pierwsze gonitwy upłynęły w dość ponurej atmosferze. Wicia najpierw była rozentuzjazmowana, potem oglądanie kolejnych wyścigów zaczęło ją nużyć. Marudziła, że chce jej się pić.
- W przyziemiu drugiej trybuny znajduje się restauracja, może pani kupić córce lemoniadę - podsunął Wittenberg.
Niechętnie wstałam i zeszłam z trybuny. Skierowałam swoje kroki we wskazanym kierunku. Na drugiej trybunie siedzieli w większości mężczyźni w mundurach. Zastanawiałam się, czy jest wśród nich gubernator.
- Pani Krauss? - usłyszałam za swoimi plecami.
Stanęłam jak wryta. Znałam ten głos. Albrecht Geist. Odwróciłam się powoli. Uśmiechnął się, a w kącikach jego szarych oczu pojawiły się kurze łapki. Ujął moją dłoń.
- Cieszę się, że znów się spotkaliśmy - powiedział. - Uprzedzałem panią, że tak będzie.
Wydawał sie autentycznie zachwycony naszym spotkaniem. Poczułam się zażenowana.
Wspomniałam tamto popołudnie w magistracie, kiedy świadomie uniknęłam wizyty w jego gabinecie. Tamtą chwilę, gdy otworzył drzwi do pokoju i wydał polecenie tonem nieznoszącym sprzeciwu. Urzędnik, z którym rozmawialiśmy, zesztywniał. Stało się oczywistym, że sturmbannfuhrer Geist stał od niego wyżej w tamtejszym łańcuchu pokarrmowym.
Zganiłam się wówczas za błąd, jakim okazało się pozostawienie Wici na korytarzu. Nie chciałam, by przeszkadzała nam w rozmowie, tymczasem prawdopodobnie jej obecność przyciągnęła uwagę sturmbannfuhrera. Inaczej w ogóle byśmy się nie spotkali. Nie zamierzałam podejmować tej gry. A już na pewno nie na jego warunkach.
W ciągu ostatnich tygodni sturmbannfuhrer Albrecht Geist zbyt często zajmował moje myśli. Odpuścił. Z jednej strony - w jakiś niedorzeczny sposób mnie to smuciło, niczym wzgardzoną kochankę, z drugiej strony - całkiem racjonalnie cieszyłam się, że uniknę niepotrzebnych komplikacji. Było w nim coś, nie chodziło wyłącznie o jego fizyczną atrakcyjność. Tęsknota, smutek, głód - coś, co chciałam w niedorzeczny i przemożny sposób zaspokoić. Coś, co sama w sobie nosiłam. Być może oboje osiągnęlibyśmy spokój.
Czy to byłoby warte podjęcia ryzyka?
Zganiłam się za te czysto akademickie rozważania.
- Proszę - wskazał wolne miejsce przy barierce. - Skąd jest lepszy widok niż z góry. Można poczuć ducha walki, tętent końskich kopyt.
- Naprawdę? - spojrzałam na niego sceptycznie. - Szczerze mówiąc, nie przepadam za końmi.
Uśmiech zniknął z jego twarzy, ściągnął brwi.
- Szwagier i córka czekają na mnie - dodałam szybko. - Na trybunie. Zeszłam kupić lemoniadę dla Wiktorii.
- Oczywiście, ale chyba może poświęcić mi pani chwilę?
Przytaknęłam niechętnie. Podeszliśmy do barierki, oparłam o nią obie dłonie i wychyliłam się. Konie właśnie przygotowywały się do kolejnej gonitwy.
- Ostrożnie - powiedział.
Wykonał dziwny gest w powietrzu, jakby chciał mnie przytrzymać, ale w ostatniej chwili się zreflektował.
Położył dłoń na barierce, tuż obok mojej.
Jednak nie odpuścił. W jakiś niedorzeczny sposób mi to schlebiało. Podniosłam na niego wzrok i przetasowałam jego postać dość ostentacyjnie. Znów się uśmiechnął. Był bardzo przystojny, mundur leżał na nim znakomicie. Nie robił już wrażenia tak zmęczonego jak w pociągu.
A potem powiedział coś, co gwałtownie sprowadziło mnie na ziemię:
- Nie przyjechała pani do mojego biura, tak jak się umawialiśmy.
Zirytował mnie. Odetchnęłam głęboko.
- Nie - odpowiedziałam twardo. - Właściwie, miałam nadzieję, że nigdy więcej się nie spotkamy.
- Ach, tak.
Milczeliśmy dłuższą chwilę. Konie się niecierpliwiły. Znów spojrzałam na jego twarz. Zmrużył oczy i patrzył gdzieś w dal.
- Uważa pani, że to rozsądne?
- To bardzo rozsądne - zapewniłam z naciskiem. - Najlepiej, abyśmy oboje zapomnieli o spotkaniu w pociągu.
Konie ruszyły i wśród widzów podniosła się głośna wrzawa.
Pochylił się do mojego ucha, poczułam ciepło jego oddechu.
- Dla kogo najlepiej? - zapytał.
Odsunęłam się na tyle, na ile pozwalali na to stłoczeni i dopingujący zawodnikom widzowie.
- Muszę już wracać do rodziny - powiedziałam szybko. - Do widzenia panu...
Chwycił mnie za ramię i przytrzymał.
- Proszę mnie puścić - wysyczałam.
Nie chciałam się wyrywać, by nie ściągać na siebie uwagi, zastanawiałam się, czy Jan widzi nas z trybuny.
- Wydaje się pani, że najciemniej jest pod latarnią? - syknął. - Dla kaprysu naraża pani swoją rodzinę. Nie rozumie pani, że usiłuję pomóc?
- W jakim celu miałby pan to robić?
- To już moja sprawa - wyprostował się. - Wystarczy, że mi pani zaufa.
- Dlaczego miałabym panu ufać?
- Jak dotąd pani nie zaszkodziłem. To za mało?
- Wciąż jeszcze może pan to zrobić.
- Herrgott - warknął ze złością i puścił mnie.
Zderzyłam się z niezrozumiałą determinacją w jego spojrzeniu.
- Naprawdę pani tak sądzi?
- Nie... - mruknęłam niepewnie - Dziękuję panu... za uprzejmość, którą nam pan okazał - zaczęłam mówić, półgłosem, plątając się. - Proszę... zapomnieć... o wiedzy, którą wydaje się panu, że pan posiadł... bardzo proszę.
Westchnął i odwrócił wzrok.
- Może nadejść dzień, kiedy zażądam zapłaty za ową uprzejmość, jak pani ją nazwała. Czy to jasne? - odezwał się oschle, twardo, dobitnie.
Zakręciło mi się w głowie i musiałam raz jeszcze przytrzymać się barierki. Pewnie pobladłam.
- Proszę... - szepnęłam, zdesperowana.
- Nie taką, o jakiej pani myśli - uśmiechnął się pogardliwie.
Przytaknęłam lękliwie i miałam zamiar odejść, ale zawahałam się. Tupet, jawna bezczelność, bo tylko ona może zbić ich z tropu - przebiegły mi przez myśl słowa Mietka. Wiedziona naglym, niezrozumiałym impulsem wypaliłam:
- Jan urządza w Niewiadowie mały turniej tenisowy dla kilku znajomych. Może zechciałby pan przyjechać?
Wbił we mnie zdumione spojrzenie.
- Przecież lubi pan sport - dodałam z zachęcającym uśmiechem. - Zaczynamy w przyszłą sobotę popołudniu.
Spojrzał na mnie podejrzliwie, spode łba, a potem również się uśmiechnął, ale raczej bez przekonania:
- Dziękuję za propozycję. Przemyślę to.
- Do widzenia, panie sturmbannfuhrerze.
- Do widzenia, pani hrabino - zakpił.
Kupiłam butelkę lemoniady dla Wici, wróciłam na trybunę i przez resztę popołudnia usiłowałam jakoś sama przed sobą usprawiedliwić swój niedorzeczny, impulsywny wybryk. Ta dziwna znajomość z esesmański oficerem, opętanym węszeniem Żydów na każdym kroku, była mi potrzebna jak kotu półbuty.
Może jednak nie skorzysta z zaproszenia?
Moje nadzieje rozwiały się dwa dni później.
- Dzwonił twój znajomy - poinformował mnie Jan, ledwie weszłam do domu.
Jakaś niespotykana dotąd jadowitość w jego głosie wzbudziła moje podejrzenia
- Znajomy? - powtórzyłam powoli
- Sturmbannfuhrer Albrecht Geist - Jan wyartykułował stopień i nazwisko z wyraźnym niesmakiem. - Chciał rozmawiać z tobą, ale ponieważ byłaś poza domem, prosił, by przekazać, że zjawi się w sobotę. Dopytywał jeszcze, czy może zabrać ze sobą kolegę. Powiedz mi, proszę, że to jakieś kolosalne nieporozumienie. Nie zaprosiłaś tego człowieka na nasz turniej?!
Wybuch Jana wprawił mnie w konsternację.
- Owszem, zaprosiłam - odparłam z miną niewiniątka. - Co w tym złego?
- Pułkownik go nie cierpi.
- To twój dom czy pułkownika?
- To parweniusz i karierowicz.
- Ach, więc zdążyłeś już pułkownika wypytać.
- Ty sama wypytywałaś, ja ustaliłem jeszcze kilka faktów.
- Jakich faktów?
- Od takich jak on lepiej trzymać się z daleka. To niebezpieczny człowiek, z pewnością ambitny i ustosunkowany.
- Tak powiedział ci pułkownik?
- Zanim trafił do Lublina, zajmował wysokie stanowisko w Pradze, w bliskim otoczeniu protektora Czech i Moraw, Reinharda Heydricha. Słyszałaś o nim?
- O Heydrichu? Co nie co. Zastrzelili go.
- Nienawidzili go nie tylko Czesi. Miał wielu wrogów wśród własnych ludzi i najwyższych rangą dygnitarzy Rzeszy. Wkrótce po śmierci Heydricha, Geist otrzymał błyskawiczne przeniesienie do Lublina. Ciekawe, dlaczego. Raczej nie był to awans.
- Z pewnością pułkownik ma jakąś swoją teorię - podjęłam ironicznie.
- Nie jesteśmy przekupkami na targu - żachnął się Jan.
Wzruszyłam ramionami:
- Może następca Heydricha chciał mieć w swoim otoczeniu zaufanych i znanych sobie ludzi? To chyba powszechna praktyka. Tak czy inaczej, nawet jeśli przeniesienie sturmbannfuhrera do Lublina było zesłaniem czy degradacją, nie ma to żadnego związku z nami, z naszą rodziną. Nie rozumiem twojego niepokoju.
- Nie rozumiesz?! - wybuchnął Jan gwałtownie.
Zamarłam. Zaraz potem się zreflektował.
- Przepraszam, oczywiście, że to nie ma związku z naszą rodziną. Jednakże chciałbym wiedzieć... dlaczego go zaprosiłaś?
- Nie miałam żadnych ukrytych intencji, Janku - zapewniłam z niewinnym uśmiechem, patrząc mu prosto w oczy. - Mówiłam ci już, że był wobec nas bardzo uprzejmy. Powiedział mi, że w młodości był sportowcem, brał nawet udział w olimpiadzie. Pomyślałam, że to zaproszenie... sprawi mu przyjemność.
- Sprawi mu przyjemność?! - znów warknął Jan.
Tym razem jego wybuch nie zrobił już na mnie wrażenia.
- Jestem pewna, że kiedy go poznasz - zmienisz o nim zdanie - palnęłam z dobrze udawaną beztroską i pośpiesznie wyszłam.