Duch (Zakończone)

By fulwia

31.6K 4.3K 1.6K

Rok 1942. Paulina Krauss, wskutek dramatycznych wydarzeń, zmuszona jest opuścić rodzinny Kraków i zamieszkać... More

Prolog
Część 1. Czerwiec 1942. Wicia
Część 2. Czerwiec 1942. Paulina
Część 3. Czerwiec 1942. Wicia
Część 4. Czerwiec 1942. Paulina
Część 5. Czerwiec 1942. Wicia
Część 6. Czerwiec 1942. Paulina
Część 7. Czerwiec 1942. Wicia
Część 8. Czerwiec 1942. Paulina
Część 9. Czerwiec 1942. Wicia
Część 10. Czerwiec 1942. Paulina
Część 11. Lipiec 1942. Wicia
Część 12. Sierpień 1942. Paulina
Część 13. Sierpień 1942. Wicia
Część 14. Sierpień 1942. Paulina
Część 15. Sierpień 1942. Wicia.
Część 16. Sierpień 1942. Paulina
Część 17. Wrzesień 1942. Wicia
Część 18. Wrzesień 1942. Paulina.
Część 19. Wrzesień 1942. Wicia
Część 20. Wrzesień 1942. Paulina
Część 21. Wrzesień 1942. Wicia
Część 22. Październik 1942. Paulina
Część 23. Październik 1942. Wicia.
Część 24. Październik 1942. Paulina
Część 25. Październik 1942. Wicia
Część 26. Listopad 1942. Paulina
Część 27. Listopad 1942. Wicia
Część 28. Listopad 1942. Paulina
Część 29. Listopad 1942. Wicia
Część 30. Listopad 1942. Paulina
Część 31. Grudzień 1942. Wicia
Część 32. Grudzień 1942. Paulina
Część 33. Grudzień 1942. Wicia.
Część 34. Grudzień 1942. Paulina.
Część 35. Grudzień 1942. Wicia
Część 36. Grudzień 1942. Paulina.
Część 37. Grudzień 1942. Wicia
Część 38. Grudzień 1942. Paulina
Część 39. Styczeń 1943. Wicia
Część 40. Styczeń 1943. Paulina
Część 41. Styczeń/luty 1943. Wicia
Część 42. Luty 1943. Paulina
Część 43. Luty 1943. Wicia
Część 44. Luty 1943. Paulina
Część 45. Luty 1943. Wicia
Część 46. Luty 1943. Paulina
Część 47. Luty 1943. Wicia
Część 48. Luty 1943. Paulina
Część 49. Marzec 1943. Wicia
Część 50. Marzec 1943. Paulina
Część 51. Kwiecień 1943. Wicia
Część 52. Kwiecień 1943. Paulina
Część 53. Kwiecień 1943. Wicia
Część 54. Kwiecień 1943. Paulina
Część 55. Maj 1943. Wicia
Część 56. Maj 1943. Paulina
Część 57. Czerwiec 1943. Wicia
Część 58. Czerwiec 1943. Paulina
Część 59. Czerwiec - lipiec 1943. Wicia
Część 60. Czerwiec - lipiec 1943. Paulina
Część 61. Lipiec 1943. Wicia
Część 62. Lipiec 1943. Paulina
Część 63. Sierpień 1943. Wicia.
Część 64. Sierpień 1943. Paulina
Część 65. Sierpień - wrzesień 1943. Wicia.
Część 66. Wrzesień 1943. Paulina
Część 67. Wrzesień - październik 1943. Wicia.
Część 68. Wrzesień - październik 1943. Paulina
Część 69. Listopad 1943. Wicia
Część 70. Listopad 1943. Paulina
Część 71. Listopad - grudzień 1943. Wicia
Część 72. Grudzień 1943. Paulina
Część 73. Grudzień 1943. Wicia
Część 74. Grudzień 1943. Paulina
Część 75. Grudzień 1943. Wicia
Część 76. Grudzień 1943. Paulina
Część 77. Styczeń 1944. Wicia
Część 78. Styczeń 1944. Paulina
Część 79. Styczeń - luty 1944. Wicia
Część 80. Styczeń - luty 1944. Paulina
Część 81. Marzec 1944. Wicia
Część 82. Marzec 1944. Paulina.
Część 83. Marzec 1944. Wicia
Część 84. Marzec 1944. Paulina
Część 85. Marzec - kwiecień 1944. Wicia.
Część 86. Marzec - kwiecień 1944. Paulina.
Część 87. Kwiecień 1944. Wicia
Część 88. Kwiecień 1944. Paulina
Część 89. Kwiecień - maj 1944. Wicia
Część 90. Kwiecień - maj 1944. Paulina
Część 91. Maj 1944. Wicia
Część 92. Maj 1944. Paulina
Część 93. Maj 1944. Wicia
Część 94. Maj 1944. Paulina
Część 95. Maj 1944. Wicia
Część 96. Maj 1944. Paulina
Część 97. Maj - czerwiec 1944. Wicia
Część 98. Maj - czerwiec 1944. Paulina
Część 99. Czerwiec 1944. Wicia
Część 100. Czerwiec 1944. Paulina.
Część 101. Czerwiec 1944. Wicia
Część 102. Czerwiec 1944. Paulina
Część 103. Czerwiec 1944. Wicia
Część 104. Czerwiec 1944. Paulina
Część 105. Czerwiec 1944. Wicia.
Część 106. Czerwiec 1944. Paulina
Część 107. Czerwiec - lipiec 1944. Wicia
Część 108. Czerwiec - lipiec 1944. Paulina
Część 109. Lipiec 1944. Wicia.
Epilog. Wicia.

Część 110. Od lipca 1944 do lat powojennych. Paulina

236 20 37
By fulwia

Wreszcie wyruszyliśmy z domu, w którym Kraussowie żyli od pięciu pokoleń, który całym sercem pokochałam i który miałam nigdy więcej nie zobaczyć. Pomimo mojego wielkiego przywiązania do tego miejsca, wyjeżdżałam bez żalu, bo po tym, co nas spotkało, pragnęłam już tylko jak najprędzej stracić z oczu scenę tych wydarzeń... teatr, jakby powiedział Albrecht.

Gdybym mogła przewidzieć, jakie piekło spotka nas na drodze, przystałabym na propozycję Geista, która z pewnością przyśpieszyłaby przemieszczanie się.

Ujechaliśmy ledwie kilka kilometrów od domu, kiedy na zatłoczonej drodze w kierunku Lublina, dopadł nas ostrzał artyleryjski. Nie ostrzeliwano nas z powietrza, niebo było czyste. Pociski nadlatywały z boku, od strony pól, które kończyły się zwartą ścianą lasu. Tam rozłożyła się sowiecka artyleria.

Czy fakt, że dostaliśmy się pod ostrzał artyleryjski był przypadkowy, czy Sowieci świadomie siekli pociskami szosę, którą ludzie umykali przed "oswobodzicielami", zamiast entuzjastycznie ich witać? Mogliśmy tylko domniemać.

Kiedy pocisk wybuchł tuż obok, obsypując nas kurzem i drobinkami ziemi, Wiktoria wyrwała mi się i wybiegła na drogę. Staszek pognał za nią, chwycił ją wpół i wrzucił do rowu. I wtedy dosięgła go śmierć.

Gdy kanonada ustała, znaleźliśmy na wpół żywą z przerażenia Wicię, osłoniętą martwym ciałem chłopaka.

Rozważaliśmy powrót do Niewiadowa. Straciliśmy woźnicę, Tomek z trudem panował nad koniem, który nabawił się trwałej nerwowości po wydarzeniach na drodze.

Wicia długo płakała. Trzymałam ją w ramionach, podczas, gdy pozbawiony mojej czułości Martin wdrapał się na kolana Ewie, która najpierw nieśmiało, a po chwili bez skrępowania, objęła go i pogłaskała po jasnej, przydługiej czuprynie.

Nawiedziła mnie całkiem abstrakcyjna myśl, że całej mojej rodzinie przydałby się fryzjer, ale że nieprędko stać nas będzie na takie zbytki, najpewniej przyjdzie mi się tym zająć po przyjeździe do Jeleniej Góry.

Takimi banalnymi myślami starałam się zaklinać narastający strach i poczucie bezsilności.

Kiedy już... a może raczej "jeśli" do Jeleniej Góry dotrzemy i nie okaże się przypadkiem, że pałac został obrócony w ruinę.


Jechaliśmy przez miasto, które przygotowywało się do oblężenia. Siwek był już mocno zmęczony, ale skoro byliśmy tak blisko dworca, nie było już sensu robić postoju. Niemiecki oddział, który napotkaliśmy, potraktował nas niegrzecznie i obcesowo. Zdegradowaliśmy do roli wieśniaków, wobec których bezrozumny podoficer gotów był użyć broni. Ewa wykazała się godnym podziwu opanowaniem.

Na dworcu po raz ostatni skorzystaliśmy z przywileju "bycia Niemcem". Ale i tam nie zabrakło nam trosk, bo pociąg, zamiast jak najszybciej odjechać, stał jeszcze nieskończenie długo na lubelskiej stacji. Jan poszedł rozmówić się z konduktorem, wrócił strapiony i nie chciał nam ujawnić, jakie uzyskał informacje.

Potem zjawił się Rainer i dopiero on przyniósł wiarygodne wieści, że pociąg czeka na ciężko rannych z ewakuowanego szpitala, których stan wyklucza transport samochodami. Poruszyła mnie i wywołała osłupienie świadomość, że po raz drugi przyjdzie nam podróżować z Albrechtem Geistem. Zbyt często ostatnio los okrutnie ze mnie kpił.

- Spokojnie, nic państwu nie zagraża - zapewnił Rainer półgłosem. - Zmyśliłem bajeczkę, że ktoś strzelił do sturmbannfuhrera w lesie, kiedy oddalił się od samochodu za potrzebą.

- Uwierzyli? - podjął Jan, ściągając brwi.

- Chyba nie zajmowali się tym. Sturmbannfuhrera zabrali od razu na stół operacyjny.

- Przeżył?

- Kiedy wczoraj opuszczałem szpital, żył jeszcze.

- Taak - Jan się zamyślił.

- Panie Krauss... - mruknął Rainer, wyraźnie sytuacją zakłopotany. - Ja tu nie przyszedłem, żeby robić rachunek sumienia pański, czy własny. Nie chciałem, byśmy z Ewą rozstawali się w gniewie. I mam jeszcze coś, może się państwu przyda...

Wyjął zza pazuchy srebrną papierośnicę z wygrawerowanym na pokrywie godłem Rzeszy i otworzył ostrożnie. Coś w środku zalśniło, niczym okruchy szkła.

- Rany boskie - mruknął Jan, biorąc w palce maleńki kamyk. - To są diamenty! Skąd to masz, chłopcze?

Rainer w odpowiedzi nerwowo przełknął ślinę.

- Te rzeczy są skradzione? - zapytałam chłodno.

- Powiedzmy, że odzyskane - odpowiedział Rainer enigmatycznie.

- Mienie żydowskie?

- Mamo - wtrąciła Helena protekcjonalnie. - Żaden Żyd nie mógłby posiadać papierośnicy z Orłem Rzeszy, to przecież niedorzeczne.

Zapadło niezręczne milczenie. Rainer uciekł wzrokiem.

- Skąd to masz, Rainer? - naciskałam.

- Zabrałem sturmbannfuhrerowi... No, niech będzie, że ukradłem - podniósł wzrok i spojrzał mi w oczy hardo. - Ale gdybym ja tego nie zabrał, to ukradliby w szpitalu. Mam też jego zegarek, cenny, platynowy.

Przez myśl przemknęło mi odległe wspomnienie. Słowa Albrechta. Jego przenikliwe spojrzenie, które przeszywało mnie na wskroś pomimo panującego w tamtym miejscu półmroku. " Mam trochę gotówki w kieszeni munduru. Zabierze ją pani. Weźmie pani też mój zegarek. Jest sporo wart".

Przymknęłam oczy i cofnęłam się o krok. Albrecht Geist, żywy czy martwy, wciąż był obecny w naszym życiu, wciąż wywierał na nie wpływ.

- Zabierzemy te rzeczy, Janku i spieniężymy, w razie potrzeby - powiedziałam stanowczo. - Nasze oszczędności są nader skromne, a Bóg jeden wie, co zastaniemy w Jeleniej Górze i co jeszcze się wydarzy.

- Ale ta papierośnica - upierała się Helena. - Nie należała do Geista. Sturmbannfuhrer miał zwykłą, posrebraną, bez graweru.

- I o czym ma to świadczyć? - podjęłam z irytacją.

- Przypominam sobie... - Helena zawahała się i przez jej twarz przemknął grymas bólu. - Tak, pamiętam to bardzo wyraźnie, że taką papierośnicę miał Richter. Był z niej bardzo dumny.

Spojrzeliśmy po sobie z Janem.

- Z pewnością nie on jeden. Nie trzeba w to wnikać - uciął Jan.

A ja znów przypomniałam sobie jego słowa, które wtedy zdały mi się pustą obietnicą, a teraz nabrały nowego znaczenia. " Pokonam Richtera jego własną bronią, ale nie tutaj". Czy mogło zdarzyć się tak, że...

Rainer miał niewiele czasu. Zanim nas pożegnał, Ewa wylała z siebie potoki łez, a Jan wypytał o szansę obrony miasta.

- Ilu was jest?

- Zbyt mało. Dwa bataliony, resztki dwóch rozbitych dywizji, pułk SS i kompania łączności - wyliczał Rainer.

- Jeśli coś ci się stanie, nie przeżyję tego, nie zniosę, rozumiesz... - lamentowała Ewa.

- Nic mi nie będzie, jestem w czepku urodzony. - zapewniał Rainer. - Dowódca nie jest głupcem. Rano była odprawa z udziałem wszystkich oficerów. Niemcom teraz, bardziej niż kiedykolwiek dotąd, potrzebni są żywi żołnierze, tak powiedział. Nie zabici, nie wzięci do sowieckiej niewoli. Powstrzymamy ich tak długo, jak się da, a potem czmychniemy.

- Jakoś ci nie wierzę, chłopcze - mruknął Jan bardziej do siebie, niż do Rainera.


Kiedy Rainer już odszedł, przez długi czas tkwiłam w oknie i wypatrywałam owych rannych, ale widywałam tylko spóźnionych podróżnych.

W końcu ku mojej ogromnej uldze zapowiedziano odjazd pociągu, rozległy się nawoływania, gwizd i ruszyliśmy w drogę, która okazała się równie niespokojna, co podróż do Lublina.

Przed świtem usnęłam i przyśniło mi się, że poszłam do odległego wagonu trzeciej klasy, przeznaczonego dla rannych. Przeciskałam się pomiędzy leżącymi na prowizorycznych posłaniach żołnierzami, mijałam milczące, zatrwożone i zmęczone pielęgniarki, podobne do nocnych mar, aż w najdalszym kącie, przy ścianie, znalazłam Albrechta, nieprzytomnego, gorączkującego. Przykucnęłam przy nim, otarłam mu pot z czoła i tkwiłam tam tak długo, aż nastał dzień.

A może to wcale nie był sen?


Kiedy wymęczeni podróżą, dotarliśmy wreszcie do sielskiego Blumenbergu, okazało się, że opuszczony i zaniedbany majątek stoi ugorem. Starszy pan, krewny Jana, zmarł wiosną ubiegłego roku, zarządca natomiast został wcielony do armii. Zaniedbany i zdewastowany pałac opuszczał właśnie garnizon Wehrmachtu, skierowany na front. Nie wiedzieliśmy, kto dokonał dzieła zniszczenia, ale z domu zniknęło większość niezbędnych sprzętów. Czekały nas tygodnie życia w spartańskich warunkach, ogrom pracy i wydatków, by przywrócić dom do stanu nadającego się do spędzenia w nim najbliższej zimy.

Ewa zapłaciła za trudy podróży najwyższą cenę. Następnej nocy po przyjeździe złapały ją bóle, odeszły wody, a potem popłynęła krew, na koniec zaś wydała na świat maleńkie, niespełna pięciomiesięczne, martwe dziecko. Przeklęty doktor z Lublina miał rację.

Pochowaliśmy małe ciałko na cmentarzu w przypałacowym parku, gdzie spoczywał stryj Jana i jego żona. Wbrew uzgodnieniom z Rainerem, Ewa nadała chłopcu imię Anton.

- Sierżant by się nie obraził - skwitowała. - A na Klausa przyjdzie jeszcze pora.

Neurotyczna i przewrażliwiona Ewa, tym razem była zaskakująco spokojna, pogodzona z losem. Może już od dawna wiedziała.

Pałacyk w Blumenbergu zbudowany został w stylu angielskim, neogotyckim i do złudzenia przypominał maleńki, warowny zamek. Właśnie słowo "złudzenie" najlepiej opisywało moje pierwsze wrażenia związane z tym miejscem. Objawił się nam niczym zjawa ze snu, po wyczerpującej podróży, w całej swojej cudaczności: na stosunkowo niewielkiej powierzchni architekt wcisnął wszystko, co mógł: wieżyczki, krużganki, balkony i loggie. Wnętrze było równie przeładowane architektonicznymi detalami i bardzo niewygodne. Wąskie klatki schodowe i galeryjki przyprawiały mnie o zawrót głowy, a dla Jana stanowiły nie lada wyzwanie. Nie pozostawało mu nic innego, jak wędrować po tym labiryncie o własnych siłach.

Nie pasowaliśmy do tego pretensjonalnego miejsca i chyba nikt z nas nie zdołał go polubić.

Jednakże nie chcieliśmy być dzikimi lokatorami, więc wkrótce udaliśmy się do miasta w sprawie meldunku.

Miejscowi traktowali nas grzecznie, aczkolwiek z dystansem. Byliśmy obcy, co wzbudzało naturalną nieufność. Odnosiłam wrażenie, że stryj Jana nie cieszył się tutaj takim poważaniem, co ojciec Jana w Niewiadowie.

Kontakt z Rainerem się urwał. Nie wiedzieliśmy, gdzie przebywa, Ewa nie otrzymała od niego ani jednego listu. Dowiedzieliśmy się, że dwudziestego trzeciego lipca Armia Czerwona wkroczyła do Lublina, obrona miasta trwała dwa dni i na jej temat było mnóstwo sprzecznych informacji. W sierpniu Lublin stał się siedzibą marionetkowego polskiego rządu, pod egidą Moskwy. Armia Czerwona parła na zachód i już z końcem lipca zdobyła pierwszy przyczółek na zachodnim brzegu Wisły.

Wkrótce sprzedaliśmy diamenty. Drożyzna była potworna, a cena, którą zaproponował nam jubiler w Jeleniej Górze, śmiesznie niska. Mieliśmy też niemałe obawy, ze afiszowanie się przed nieznajomym człowiekiem posiadaniem takiego majątku, ściągnie na nas kłopoty i rabusiów. Szczęśliwie, nic takiego nas nie spotkało.

Potrzeb, które w ten sposób udało się zaspokoić, mieliśmy aż nadto. Kupiliśmy starą szkapę i wóz, kury dla jajek i kozę dla mleka, zapas paszy, ciepłe buty dla dzieci i pięć worków kartofli po bardzo okazyjnej cenie. Dziękowałam Bogu za przezorność, która skłoniła mnie do zapakowania zapasów mąki, kaszy i fasoli z niewiadowskiej spiżarni, naszych ciepłych ubrań, maszyny do szycia i pościeli. Żałowałam bardzo niewiadowskich, solidnych i wygodnych materacy, które przecież nie sposób byłoby zabrać, bo tutejsze, używane przez wojsko, wołały o pomstę do nieba. Bardzo brakowało nam Staszka, jego talentu do naprawiania wszystkiego, a największy kłopot stanowiło zdobycie pracowników. Dziewczynę do pomocy w kuchni i do sprzątania znaleźliśmy bez trudu, ale mężczyzn do cięższych prac praktycznie nie było - wszyscy powołani zostali do Volkssturmu. Zostali kalecy, starcy i małe dzieci, a także pracownicy przymusowi z terenów Generalnej Guberni, których Jan nie chciał brać, trochę z obawy, bo różne krążyły o nich opowieści, a trochę ze zwykłej przyzwoitości.

Potem dowiedzieliśmy się, że w Warszawie wybuchło powstanie.

Martwiłam się o Wicię. Tyle ostatnio przeszła, tyle widziała, miałam wrażenie, że większość z tych wydarzeń wypierała, nigdy o nich nie wspominała, może tak było lepiej. Gdzieś jednak zniknęła beztroska, niesforna i wścibska dziewczynka, a w jej miejsce zaczęło objawiać się dziewczę zamknięte w sobie, lękliwe i pozbawione energii. Wicia dorastała, a okres jej dojrzewania przypadł na czasy niepewne i dzikie, pozbawione jakichkolwiek reguł oraz zasad.

Tymczasem Ewa, co niedziela, z niewzruszonym spokojem siadała i pisała listy do Rainera. Nie wysyłała ich, bo nie wiedziała dotąd, tylko gromadziła w szufladzie. Może spełniały podobną funkcję, co mój pamiętnik? Stanowiły swoistą kronikę naszego życia, zagłuszały jej tęsknotę, pozwalały wyrazić emocje, których w żaden inny sposób okazać nie mogła.

Moja ciąża uparcie trwała. Na jesieni nie miałam już wątpliwości, zaokrągliłam się wyraźnie i zaczęłam odczuwać ruchy dziecka, najpierw delikatne, podobne do trzepotania skrzydeł motyla, a potem wyraźniejsze, potrafiące obudzić nocą, wywołując uśmiech na mojej twarzy. Pokochałam to małe życie, rozwijające się pod moim sercem, którym tak niespodziewanie obdarzył mnie los i które poczęte zostało w gniewie, tamtej nocy, gdy zbombardowano Lublin, a Tadeusz salwował się ucieczką przez okno, nakryty przez Geista w mojej sypialni...

Równocześnie bałam się o to dziecko panicznie, wszak miałam czterdzieści pięć lat, kobiety w tym wieku witają wnuki, nie własne potomstwo.

Tymczasem Armia Czerwona ruszyła do kolejnej wielkiej ofensywy. Osiemnastego stycznia zajęła Kraków. Ucieszyła mnie wiadomość, że moje rodzinne miasto nie doznało większego uszczerbku. Porażka Niemiec była już przesądzona.

Poród o mały włos nie odebrał mi życia. Nadszedł przedwcześnie, pod koniec stycznia czterdziestego piątego. Mimo, że dziecko było nieduże, trwał dwa dni, a siarczyste mrozy i obfite opady śniegu odcięły nas całkiem od świata oraz opóźniły przybycie lekarza. Chłopiec okazał się silny i zdrowy. Po porodzie dostałam gorączki i wtedy to właśnie, na wpół przytomna, powierzyłam Martina opiece Ewy, świadoma, że nawet jeśli uda mi się przeżyć, opieka nad dwójką dzieci będzie ponad moje siły. Ponadto nie wyobrażałam sobie, by wychowywać razem, niczym braci, syna Tadeusza i jego zabójcy.

Ledwie gorączka ustąpiła, zawisło nad nami widmo rychłego wkroczenia "oswobodzicieli", jak sami siebie nazywali czerwonoarmiści. I znów przyszło mi przekonywać córki, że wszystkie te straszne historie to niemiecka propaganda i nie trzeba ślepo dawać im wiary, bo mają za cel zmobilizować Niemców do zaciekłej wali o każdy dom, o każdy morg ziemi.

Stało się jednak tak, że front ominął Hirschberg. Tymczasem zamieniony w twierdzę, oddalony o ponad sto kilometrów Wrocław bronił się jeszcze przez dwa miesiące, przeżywając piekło podobne do Warszawy. Nadeszła wiosna i powoli wracałam do zdrowia, choć osłabiona byłam jeszcze przez wiele miesięcy.

Przekazanie władzy w mieście nastąpiło dopiero po kapitulacji Niemiec w maju czterdziestego piątego i odbyło się bez niepotrzebnego rozlewu krwi. Dotychczasowy burmistrz uciekł, zastąpił go komunista, wspierany przez oddziały Armii Czerwonej. Kilka dni później pod pałac podjechały radzieckie ciężarówki.

Wtedy dopiero z goryczą skonstatowałam różnicę pomiędzy wkroczeniem Niemców do Krakowa, a wkroczeniem Rosjan do Jeleniej Góry.

Byli niczym zgraja dzikusów. Niszczyli, grabili, byli ordynarni i nieustająco pijani.

Zostaliśmy brutalnie usunięci z pałacu, byliśmy obrażani, popychani. Oszpecona Helena stała się obiektem drwin i wulgarnych zaczepek. Janowi połamano kule.

Pijani sowieccy żołnierze stratowali nasz ogród warzywny i zdewastowali cmentarz, a kamiennemu aniołowi z grobu, w którym pochowaliśmy Antona, odłupali głowę. Czara goryczy przebrała się, kiedy Nina wróciła zapłakana, w podartej sukience.

Okazało się, że cudem uniknęła gwałtu.

I wtedy w Ewę coś wstąpiło. Zabrała kamienną główkę anioła, którą wrzucono nam do ogródka i poszła do pałacu, żądając spotkania z dowódcą.

Byłam przerażona, bo nie spodziewałam się, że odrażający, podobny do niedźwiedzia, nieokrzesany kapitan przyjmie ją w sposób cywilizowany, bo o zgodnym z zasadami dobrego wychowania nawet nie marzyłam. Wasilij Pawłow był potężnym, rudowłosym mężczyzną, w trudnym do określenia wieku. Mógł mieć lat dwadzieścia pięć lub czterdzieści. Skórę miał ogorzałą i zgrubiałą, jak człowiek, który od lat para się ciężką, fizyczną pracą. Brakowało mu przednich zębów. Jak potem dowiedziała się Ewa, wybiło mu je NKWD...

Stało się jednak inaczej niż się obawiałam.

Godzinę później kapitan zwołał coś na kształt apelu. Zrugał swoich ludzi, nie szczędząc najordynarniejszych, rosyjskich przekleństw. A potem z niezdarną gracją wręczył Ninie i Wiktorii brudne cukierki.

Zamieszkaliśmy w służbówce pałacu, zawilgoconej i wymagającej gruntownego sprzątania. Nie minęło kilka dni, a sowieccy żołdacy dla zabawy wystrzelali wszystkie nasze kury.

Ewa znów udała się do kapitana.

Obawiałam się, że jej zuchwałość ma to swoje granicę i że ten człowiek o zwierzęcym spojrzeniu zrobi jej krzywdę. Ale znów się pomyliłam.

Nazajutrz Rosjanin przyniósł nam cały plecak wojskowych konserw. Schowałam je pod podłogą, na czarną godzinę. Póki co, mieliśmy jeszcze co jeść. I jakimś cudem, wciąż mieliśmy pieniądze.

Gospodarność i zaradność Jana wzbudzała mój szczery podziw. Nie wiedziałam natomiast, że grywał w karty z Pawłowem o pieniądze i tytoń. Do kart miał szczęście niebywałe i "metodę", choć zdarzało się, o czym dowiedziałam się po latach, że rozwścieczony porażką, pijany rywal wyjmował broń jako ostatni argument.

Ewa tymczasem chodziła do Pawłowa z każdym kłopotem. Więcej fizycznych krzywd nie doświadczyliśmy. Pawłow potępiał dręczenie nas i poniżanie, którego dopuszczali się jego żołnierze, kwitując podobne zdarzenia niezmiennym "Oni Polyaki". Być może nabawił się niezrozumiałej słabości do mojej córki, bo nieraz widywałam, jak wodził za nią nieustająco przekrwionymi od alkoholu oczami, być może odpowiedź była prostsza: wśród czerwonoarmistów zdarzali się oficerowie z zasadami.

W ten sposób upłynęło nam lato, a jesień przyniosła nowe niepokoje. Obawialiśmy się srogiej zimy, nasze zapasy skurczyły się dramatycznie, nie było już co sprzedawać, bo przejedliśmy, niestety, nawet bransoletkę, którą Jan podarował mi w dniu przyjazdu do Niewiadowa. Odeszła dziewczyna, która gotowała i sprzątała, bo po przyłączeniu do Polski, wszyscy Niemcy z okolicy zostali przymusowo wysiedleni, a w ich miejsce przybywali polscy osadnicy. Pawłow przy każdej okazji podkreślał jak wielką uprzejmość nam czyni i choć zarazem nie kwapił się z wyrzucaniem nas, bynajmniej mnie to nie pocieszało. Żyliśmy jak na tykającej bombie.

Moje córki bardzo się zaniedbały, częstokroć widywałam je nieuczesane i w brudnej odzieży. Przywykłe do służby, kręciły nosem na konieczność sprzątania i przygotowywania posiłków.

W końcu urządziłam im ostrą reprymendę. Poparła mnie Helena, która jako jedyna jakoś trzymała się w ryzach, bo doskonale wiedziała, jak kluczowa jest higiena i czystość, szczególnie w tak trudnych czasach, kiedy o choroby nietrudno.

Zagubieni w nowej rzeczywistości i bezradni, spędzaliśmy wieczory na deliberowaniu, co nas spotka i gdzie powinniśmy się udać. Wspominaliśmy Niewiadów jak raj, z którego bez popełnionego grzechu zostaliśmy wygnani.


Aż pewnego popołudnia nasze problemy rozwiązały się same.

Był to jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. Dziewczynki wykopywały ziemniaki, mnie nie pozwoliły, twierdząc, że to zbyt forsowne zajęcie. Obiektywnie musiałam przyznać, że choć od porodu minęło wiele miesięcy, czułam się permanentnie osłabiona, bardzo schudłam i wyglądałam niezdrowo.

Podobny stan miałam po narodzinach Wici i przypuszczałam, że powodem nie były dolegliwości fizyczne, lecz psychiczny stan niepogodzenia się z zaistniałą sytuacją, niemocy i bezradności.

Podczas gdy dziewczęta pracowały, siedziałam bezczynnie z Piotrusiem na kolanach, obok kręcił się Martin, znalazłszy sobie zabawę pod postacią wdrapywania się i ześlizgiwania z ławki.

Dzień był chłodny, przesiąknięty zapachami jesieni, słońce coraz rzadziej wyglądało zza chmur. Owinęłam szczelniej szalem siebie oraz syna, i wtedy dostrzegłam osobowe auto, wjeżdżające przez bramę. Zatrzymało się przy służbówce i wysiadł z niego młody mężczyzna w polskim mundurze. Strach ścisnął mi gardło.

To już - pomyślałam. - Jakiś urzędnik dowiedział się o nas i przywiózł nakaz natychmiastowego opuszczenia domu.

Mężczyzna rozejrzał się, jakby niezdecydowany, dokąd pójść. Coś w jego postaci wydawało mi się znajome, chociaż stał zbyt daleko, bym mogła rozpoznać twarz...

I wtedy Ewa krzyknęła, upuściła motykę, zerwała się i co sił w nogach pobiegła do przybysza.

Zanim ze śmiechem rzuciła mu się w ramiona, wiedziałam już, kim jest owy mężczyzna.

Ogarnęła mnie szalona euforia i ogromne wzruszenie. Mój syn Jurek przeżył wojnę i przyjechał nas uratować.


Wieczór przyniósł wszystkie odpowiedzi, a także pierwszą sprzeczkę pomiędzy Jurkiem i Janem. Ten drugi niespodziewanie uniósł się honorem.

- Będę wam tylko ciężarem – oświadczył. - Nigdzie nie jadę.

- Co ty mówisz, Janku? - zaprotestowałam pośpiesznie. - To ja bez ciebie nigdzie nie pojadę! Co stało by się z nami wszystkimi przez ten ostatni rok, gdyby ciebie z nami nie było?

Jan spuścił wzrok i wbił go w blat stołu. Wspomniałam wydarzenia, które miały miejsce zanim upuściliśmy Niewiadów. Nigdy dotąd o nich nie rozmawialiśmy. Wiedziałam, że jego stosunki z Heleną bardzo się ochłodziły od niefortunnej śmierci Joachima von Kalterera, odnosili się do siebie z grzeczną rezerwą, a czułych spojrzeń czy gestów pomiędzy nimi na próżno było szukać.

- Mówią, że takich jak ja, jeśli zostanę w Polsce, czeka sąd i więzienie - dodał Jan.

- Kto mówi? Pawłow? Sowieccy sołdaci? Skoro takich jak ty, to mnie tym bardziej – odpowiedziałam z oburzeniem.

- Nikt z was nie stanie przed sądem - odezwał się Jurek stanowczo. - Nowy ustrój, który wspólnie budujemy, otwiera przed każdym człowiekiem szanse, by zacząć życie od nowa, bez ciężarów i przewinień z przeszłości. Przeszłość można wymazać, nazwisko zmienić. Wystarczy...

- Oddać serce i duszę komunistom – wtrącił Jan z rzadką u niego jadowitością.

Zauważyłam, że Jurek się zdenerwował.

- Niczego nie musisz oddawać, głupcze – odpowiedział niegrzecznie. - Wystarczy, że będziesz trzymał gębę na kłódkę!

- Jurku... - szepnęłam, zgorszona formą, jakiej użył zwracając się do starszego od siebie krewnego.

- Jurek ma rację, Paulino – zauważył Jan. - Nie mam już nic do oddania, wszystko mi zabraliście.

- Myśl dalej i gadaj jak obszarnik, a daleko na tym nie zajedziesz – rzucił mój syn ostrzegawczo.

- A na czym ty zaszedłeś tak wysoko, chłopcze? Przecież nie malowaniem na płotach „Hitler kaput" dorobiłeś się tych gwiazdek na pagonach - ciągnął Jan.

Jurek obdarzył go kolejnym wzgardliwym spojrzeniem i wypiął pierś:

- Byłem w Gwardii Ludowej, przemianowanej z początkiem zeszłego roku na Armię Ludową. Atakowaliśmy niemieckie pociągi, uwalnialiśmy więźniów, brałem udział w kilku regularnych bitwach. Przeszedłem szkolenie wojskowe, jestem żołnierzem, podoficerem – wyjaśnił

- No, to gratuluję. A ja jestem tchórzem i niemieckim kolaborantem – Jan z uporem kontynuował słowną przepychankę.

- Przestańcie, obaj! - wtrąciłam, zirytowana. - Dokąd to prowadzi?

Jurek przewrócił oczami, ale usłuchał mnie i przekierował rozmowę na inne tory:

- A ty? - zwrócił się Ewy. - Co zamierzasz zrobić?

- Będę czekać na męża – oświadczyła Ewa stanowczo.

- Wiesz, że jeśli nawet żyje i trafił do niewoli, to nie wypuszczą go prędko?

- Będę czekać, ile trzeba – poinformowała Ewa twardo.

Napotkawszy kolejny twardy orzech do zgryzienia pod postacią niemieckiego "męża" siostry, Jurek westchnął teatralnie.

- W Krakowie nie będziesz mogła się z tym afiszować. Załatwimy obu chłopcom polskie metryki. Zmienimy niemieckie imiona.

- Mój syn nosi polskie imię – zaprotestowałam. - Jego ojciec był Polakiem, konspirował, był w szeregach AK.

- A to wcale nie lepiej – ocenił Jurek. - Wielu tych z AK nadal siedzi w lesie i tylko sprawiają kłopoty. Nowej wojny im się zachciewa.

- Ojciec Piotrka nie żyje, został zastrzelony na moich oczach – wyjaśniłam.

- Może to i lepiej - skwitował Jurek, a potem się zreflektował. - Wybacz, mamo. Pójdę i rozmówię się z kapitanem Pawłowem, poinformuję go, że zdejmuję mu zmartwienie z barków. Mam dla niego skrzynkę wódki w bagażniku. A wy już możecie zacząć się pakować.

- Nie mamy zbyt wiele dobytku, synku.

- Tym lepiej, nie będzie kłopotu – skwitował mój syn, wstał energicznie, szybkim, zdawkowym gestem pogłaskał po głowie Wicię, która zareagowała spięciem i opuścił pokój.

A wtedy odezwała się Nina, skryta w cieniu, stojąca w rogu pokoju:

- A jeśli Pawłow zażąda, żeby Ewa została? - podjęła jadowicie.

Ewa rzuciła jej niechętne spojrzenie, prychnęła i zabierając ze sobą Martina, również wyszła z pokoju. W ślad za nią udała się Nina i milcząca cały wieczór Helena, zawoławszy uprzednio wyraźnie zagubioną i przytłoczoną dzisiejszymi wydarzeniami Wicię.

Zostaliśmy z Janem sami, nie licząc śpiącego w moich ramionach Piotrka.

- Co ty wyprawiasz? - mruknęłam.

Jan wyjął fajkę, przeczyścił, rozwinął pergaminowy papierek, w którym trzymał niewielki zapas radzieckiego tytoniu "na wyjątkowe okazje", nabił... Jak zwykle, pozwoliłam mu na te rytuały.

Ponowiłam pytanie dopiero kiedy zaciągnął się dymem, kaszlnął i skwitował z niechęcią:

- Jakby palić siano...

Spojrzał na mnie z ukosa:

- Nigdy mi nie wybaczysz, prawda? - bardziej stwierdził niż zapytał. - Że ich obu doprowadziłem do zguby?

Zamarłam na chwilę. Było to tak niespodziewane, nie wiedziałam co odpowiedzieć, nie chciałam go ranić, a zarazem, by nie skłamać, musiałabym przyznać mu rację.

- Cóż, miałeś swoje powody, by ich obu znienawidzić. Geist był intruzem w twoim domu, a Solman nie spełnił pokładanych w nim nadziei.

- Na początku wojny do konspiracji nie przyjmowano byle kogo. To byli sprawdzeni ludzie, godni zaufania, z zasadami. Potem granice się rozmyły. Nierzadko dowódcy nie zdawali sobie sprawy z tego, kogo mają pod swoimi rozkazami. A byli i tacy, którzy uciekali do lasu przed własną przeszłością, deklarowali przynależność do jakiejś formacji, która nigdy nie przyjęłaby ich w swoje szeregi...

Jan urwał i zaciągnął się dymem, tym razem bez narzekania na jakość tytoniu. Wiedziałam, że jest coś jeszcze, że usiłuje mi coś powiedzieć i zmaga się sam ze sobą. Milczałam i czekałam. Dotkliwie uświadomiłam sobie, że stąpamy po cienkim lodzie, że posunęliśmy się za daleko. Odczuwałam z tego powodu jakiś nieokreślony smutek. Strach przed bólem, który jest nieunikniony i który będziemy musieli sobie zadać. Który dosięgnie nas oboje, choć przecież nie chcemy się wzajemnie ranić.

Wreszcie Jan odezwał się znowu:

- Należałem do AK. Wcześniej do ZWZ. Od początku wojny. Za namową dowództwa zostałem volksdeutschem. To może wydawać ci się niedorzeczne, bo z trudem się poruszałem, ale miałem swoje zadania.

Zdębiałam.

- Po co?

- Po co? - powtórzył, zdumiony. - Nie rozumiesz tego? Odczuwałem taką powinność. Tak mnie wychowano. Moja matka była polską patriotką.

- Twoja matka? Ta sama, która flirtowała z każdym napotkanym mężczyzną i na której zdrady twój ojciec przymykał oko? - wypaliłam miażdżąco.

A potem zreflektowałam się, że kto jak kto, ale ja nie powinnam wytaczać dział tego kalibru.

Jan zachował stoicki spokój:

- Tak, ta sama, innej nie miałem - przyznał. - Oczywiście, kiedy przyjechałyście do Niewiadowa, sprawy się skomplikowały.

- Po co, w takim wypadku, do wszystkich diabłów, nas zapraszałeś?! - wybuchłam z gniewem.

- Obiecałem Gustawowi. To były sprawy, których nie sposób było pogodzić, ale wywyższyć jedną nad drugą, nadać którejś większą wagę i słuszność - również nie widziałem możliwości. Powiedziałem ci kiedyś, że gdybym był sprawny, walczyłbym w kampanii wrześniowej, jak Gustaw.

- Ach - prychnęłam. - Kolejny głupiec i idealista, któremu marzyło się pośmiertne virtuti militari?

- Gustaw nie był głupcem i idealistą, był kanalią - poprawił Jan. - Gdyby był dla ciebie innym mężem, może w twoim życiu nie byłoby miejsca ani dla Geista, ani dla Solmana.

- Tak mnie osądzasz? - prychnęłam wzgardliwie. - Myślisz, że opłakiwałabym męża latami i nie w głowie byłyby mi romanse?

A potem zdębiałam, uświadamiając sobie, jakie znaczenie mają słowa, które właśnie usłyszałam. Był kanalią...

- Helena ci powiedziała... że Gustaw... - szepnęłam i urwałam.

- Tak, kiedy przyjechała do Niewiadowa osłabiona po tyfusie. Powiedziała mi wszystko. O Joachimie, ciąży, skrobance, roli Gustawa. Chyba źle to przyjąłem, a przynajmniej nie tak, jak tego oczekiwała, bo wkrótce potem wróciła do Lublina, by zamieszkać z tym arystokratą...

- I wciąż nie możesz jej tego wybaczyć? Że miała słabość do Joachima, bo był jej pierwszą, młodzieńczą miłością?

Uśmiechnął się ze smutkiem.

- Wybaczyłem jej wiele miesięcy temu, ale Helena jeszcze o tym nie wie - zapewnił. - I nie dowie się prędko. Nie mogę być kolejną zabawką w jej rękach.

Zdębiałam ponownie.

- Sądzisz, że po tym, co przeszła, mogłaby jeszcze...

- Z powodzeniem. Pamiętasz, jak powiedziałaś mi kiedyś, że mężczyźni, którzy tolerują fakt, że kobieta ma nad nimi przewagę, z reguły są niewiele warci?

- Tak - zamyśliłam się. - Pamiętam nawet, kiedy ci to powiedziałam . Mój Boże, wydaje się, że to było tak dawno temu...

- Przyjechałaś na wieś, bo myślałaś, że w miejscu takim jak Niewiadów twoje córki będą bezpieczne. Taki roztoczyłem przed tobą obraz. Tymczasem wszystko to było złudzeniem, mrzonką i oszustwem.

- Wierzyłam w to, w co chciałam wierzyć, Janku. Nie miałeś podstaw mi ufać.

- Zawiodłem cię. Powinienem był was chronić.

- Nie mogłeś uchronić mnie przede mną samą. Może to moje postępki, moje niedorzeczne porywy serca stanowiły większe zagrożenie dla naszego bezpieczeństwa?

- Kochałaś go...

- O którym z nich mówisz?

- Ty wiesz, o którym.

- Jest zatem gorzej niż myślisz, Janku - podjęłam z trudem. - Ale nie będziemy więcej o tym rozmawiać.

- Jeśli jednak nie zechcesz, bym pojechał z wami do Krakowa, zrozumiem.

- Nie, Janku, nie zmieniłam zdania. Jesteśmy rodziną. Jeśli popełnialiśmy błędy, wyciągniemy z nich wnioski i odtąd będziemy wobec siebie szczerzy.

Zamilkliśmy oboje na dłuższą chwilę.

- Wiesz - podjął Jan. - Za jakiś czas granice się zatrą. Ludzie zapomną, jak było naprawdę, starsi, którzy byli tego świadkami, odejdą, a młodzi nie będą pamiętać ich historii. Zapomną, bo nie będzie to miało już dla nich znaczenia. Przeszłość stanie się czarno - biała. Będą bohaterowie i zdrajcy. Przyszłe pokolenia nie będą widzieć różnicy pomiędzy ludźmi honorowymi, których wiązała przysięga, a zwykłymi rzezimieszkami. Nie zrozumieją, że chłop, który zadenuncjował partyzantów, bronił swojej rodziny przed dwoma wrogami - przed bandyckimi napadami, grabieżami i gwałtami, a także przed odwetem ze strony władz okupacyjnych, którzy palili całą wieś za wspieranie rzekomych partyzantów.

- Mówisz o ojcu mojego syna - przerwałam stanowczo. - Piotrusiowi należą się godne wspomnienia, historia, której nie będzie musiał się wstydzić.

- Wiem, wiem - mruknął i miałam wrażenie, że jego wzrok przewierca mnie na wylot. - Uszanuję to, cokolwiek mu powiesz.

- Proszę cię jeszcze o jedno - podjęłam. - Nie dręcz Heleny. Jeśli twoje uczucia ostygły, bądź wobec niej uczciwy.

- Moje uczucia wobec Heleny się nie zmieniły. Obiecuję ci, że pewnego dnia zostanę twoim zięciem, czy ci się to podoba, czy nie.

- Wasze męskie obietnice! - prychnęłam, zamachałam dłonią w powietrzu, wstałam i ostrożnie, przytrzymując śpiącego Piotrka w ramionach, skierowałam się do drzwi.

Zanim jednak wyszłam, spojrzałam na niego przelotnie, przez ramię. W pokoju panował półmrok, ale mogłabym przysiąc, że na jego twarzy gościł szeroki uśmiech.

Ja również odczuwałam ulgę.


Potem zajrzałam do Wici. Usiadłam na brzegu jej łóżka i wygłosiłam słowa, które utkwiły w jej pamięci na wiele lat, choć zmieniły pierwotne znaczenie. Jak łatwo można wyrządzić komuś krzywdę, mając jak najlepsze intencje...

- Musisz wymazać z pamięci wiele wydarzeń i spraw, Wiciu. Nigdy o nich nie wspominaj, a gdyby ktoś dopytywał, idź w zaparte. To dla naszego dobra i bezpieczeństwa. Wrócimy jeszcze do tej rozmowy, córeczko.


Pojechaliśmy do Krakowa. Byłam pełna obaw i pełna nadziei. Jurek zadbał o nas, choć warunki jego opieki były bezwzględne i rygorystyczne. Mój syn nie był już młodocianym łobuzem i czasem z trudem rozpoznawałam go w butnym, apodyktycznym, ustosunkowanym młodym człowieku, który wiele swoich spraw przede mną ukrywał. Z zapałem szafował komunistycznymi hasłami i czerpał pełnymi garściami z "możliwości", które dawał mu nowy ustrój. Wielu pytań nigdy nie odważyłam się mu zadać, bo bałabym się usłyszeć odpowiedzi.

Wymazaliśmy naszą przeszłość, odżegnując się od własnej tożsamości. Zmieniliśmy nazwisko. Dzięki temu udało nam się uniknąć żmudnego i poniżającego procesu rehabilitacyjnego, który dotyczył odstępstwa od narodowości polskiej, odpowiedzialności za dobrowolne wpisanie się na volkslistę, a także domniemanej kolaboracji z wrogiem. Oboje z Janem byliśmy wpisani do grupy drugiej, byliśmy Deutschstammige, co oznaczałoby teraz konieczność dowiedzenia naszej "niewinności" i faktu zachowania polskiej odrębności narodowej na drodze sądowej. W praktyce mogłoby to okazać się niezmiernie trudne. Zasada ograniczonej rehabilitacji umożliwiała sądowi uwzględnienie w orzeczeniu takich okoliczności sprawy, jak korzyści odniesione z racji wpisania na volkslistę. W przypadku negatywnego rozpatrzenia naszego wniosku, groziło nam więzienie lub obóz pracy, grzywna, przepadek mienia i utrata praw publicznych. W lepszym wypadku wysiedlenie.

Oczywiście, ukrywanie faktu przynależności do drugiej grupy DVL obarczone było jeszcze sroższymi karami, ale wierzyliśmy, że ostrożność i skrupulatne przestrzeganie zasad, które sprecyzował Jurek, uchroni nas przed tym.

Nigdy nie nawiązałam kontaktu z nikim z przedwojennych przyjaciół z uniwersytetu. Jako Kresowianka, Paulina Radosławska, dyplomowana nauczycielka, zaczęłam uczyć dzieci w szkole powszechnej. Janowi mój syn załatwił intratną posadę tłumacza przy "jakimś" urzędzie. O charakterze i szczegółach swojej pracy Jan niechętnie mówił, ale wysokość jego zarobków zaskoczyła nas i umożliwiła całkiem wygodne życie w trudnej, powojennej rzeczywistości.

O ironio, nasze mieszkanie zlokalizowane było w dawnej niemieckiej dzielnicy. Podobno podczas wojny lokal zajmował ważny niemiecki urzędnik, urządzone było bowiem gustownie i nader luksusowo, meblami, których na próżno byłoby szukać w Niewiadowie, a które natychmiast przywołały w mojej pamięci gorzkie wspomnienie mieszkania zaanektowanego przez Geista w Lublinie.

Jurek z nami nie zamieszkał. Odwiedzał nas regularnie, sam jednak do siebie nie zapraszał. Przyznał, że mieszka z kobietą, której poślubić nie zamierzał, a zatem nie widział powodu, by dokonywać prezentacji. "Nie polubiłabyś jej, mamo" - oświadczył.

O Hance i Adasiu nie chciał rozmawiać, próby nawiązania do tego tematu podejmowane przez Ewę, skwitował oschłym "ledwie pamiętam". Upewniło mnie to w przekonaniu, że tragicznie zmarły chłopiec nie był jego synem i poniekąd przyniosło pewną ulgę.

Nina i Wiktoria wróciły do szkoły, obie w nauce miały spore zaległości. Helena dostała posadę w szpitalu. Ewy nijak nie dało się namówić ani na kontynuowanie przedwcześnie, bo jeszcze w czterdziestym drugim, przerwanej edukacji, ani na podjęcie pracy. Wciąż czekała na Rainera. Stanęło na tym, że zajmowała się domem oraz dziećmi, kiedy my wszyscy wychodziliśmy do pracy i szkół. Pomocy domowej nie braliśmy, bo było to źle postrzegane przez Jurka, jako burżuazyjne, skostniałe nawyki.

Żyłam dniem dzisiejszym, unikałam rozpamiętywania przeszłości, jak również poważnych planów na przyszłość, każdego dnia dziękując czy to Bogu, czy opatrzności za względnie spokojne, dostatnie życie. Ilekroć ogarniało mnie zwątpienie, myślałam o wszystkich tych matkach, którym nie dane było co niedziela zasiadać do obiadu ze wszystkimi swoimi dziećmi, którym pozostały tylko wspomnienia, mogiły bądź złudna nadzieja w niekończącym się czekaniu na zaginionych.

Skupiłam się na pracy, w szkole bowiem byłam lubiana przez innych nauczycieli i szanowana przez uczniów oraz wychowywaniu Piotrka, wiele też czasu poświęcałam Wici, która oprócz zamiłowania do rysowania, nadal wykazywała godną pożałowania niechęć do nauki. Ustrój komunistyczny miał tę znaczącą zaletę, że ułatwiał kobietom dostęp do różnych zawodów, przed Wicią zatem otwierał się wachlarz możliwości, których ja w młodości nie miałam. Nie chciałam, by moja córka swoje powodzenie i szczęście w życiu uzależniła od mężczyzny, tym bardziej, że wyrastała na śliczną dziewczynę, a świat teraz pełen był dorobkiewiczów, prostaków oraz wszelkiej maści szumowin, bez jakichkolwiek zasad czy moralnego kręgosłupa.

Jan dotrzymał słowa i nadszedł dzień, kiedy Helena z dumą zaprezentowała nam elegancki pierścionek zaręczynowy. Może nie promieniała szczęściem, ale zdawała się ukontentowana takim obrotem spraw. Miesiąc później odbył się ślub, skromny, w urzędzie, w otoczeniu najbliższej rodziny.

Oczywiście, docierały do nas niepokojące informacje, Obaw i lęków, które one wyzwalały, nie mógłby rozwiać nawet Jurek. Gazety z upodobaniem rozpisywały się o wyszukiwaniu i wymierzaniu kar wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób współpracowali z reżimem hitlerowskim. Tyle, że granica, gdzie zaczyna się kolaboracja, przez te lata, w moim umyśle, niebezpiecznie się przesunęła.

Większość Polaków obarczała odpowiedzialnością za wojenne zbrodnie wszystkich Niemców. Przyjmowano powszechnie, że byli oni sprawcami, nigdy ofiarami. Panował pogląd, że Hitler był wytworem zbrodniczych, narodowych popędów wszystkich obywateli niemieckich. Polacy nie widzieli możliwości współistnienia z Niemcami w jednym państwie. Wojennym kolaborantom, których miano nierzadko przyklejano Bogu ducha winnym ludzi, których jedyną winą było, że powodziło im się nieco lepiej niż innym oraz folksdojczom, którzy nie zdecydowali się opuścić w porę Polski, nierzadko kary wymierzała lokalna społeczność, zanim zdążyli stanąć przed sądem. Ujętym hitlerowskim urzędnikom, odpowiedzialnym za terror, okrucieństwa w obozach i masowe egzekucje, urządzano pokazowe procesy, a potem w gazetach drukowano zdjęcia ciał zwisających z szubienic.


Wielką niespodziankę los zgotował nam wiosną czterdziestego siódmego. Gdy wróciłam do domu ze szkoły, od progu zorientowałam się, że wydarzyło się coś nadzwyczajnego. W mieszkaniu panowało zamieszanie, a kiedy rzuciłam Janowi pytające spojrzenie, odpowiedział uniesieniem brwi, lecz w geście tym kryło się więcej napięcia niż radości.

- Zajrzyj do kuchni - polecił.

Nie zdejmując palta ani butów, skierowałam się do kuchni. W progu przystanęłam, zdumiona widokiem.

Przy stole siedziała Ewa i jakiś mężczyzna, który bez żenady pałaszował zupę. Jakiś mężczyzna - dokładnie tak pomyślałam, dopiero po chwili rozpoznając w wychudzonym, zaniedbanym przybyszu Rainera, na którego Ewa czekała cierpliwie od dwóch lat, nie tracąc ani na chwilę wiary w jego szczęśliwy powrót.

- Dzień dobry, Rainerze - odezwałam się.

Zerwał się z miejsca i stanął na baczność, jak przed dowódcą. Dopiero wtedy dostrzegłam, że jest nie tylko wymizerniały, ale wygląda na autentycznie chorego. Moje obawy potwierdziły się, kiedy po posiłku złapał go paskudny, trudny do opanowania kaszel.

Podobnie jak Jan, nie potrafiłam jednoznacznie ocenić, czy pojawienie się Rainera było bardziej powodem do radości czy niepokoju. Od dawna miałam co do tego chłopaka ambiwalentne uczucia, z drugiej strony - upatrywałam w nim szansę dla Ewy, by wreszcie wydobyła się ze stanu samoudręczenia i rozpamiętywania wszystkich krzywd, których doznała.

Pierwszego wieczoru usiedliśmy w pokoju i zaczęliśmy rozmawiać. Rainer opowiedział o tym, jak trafił do radzieckiej niewoli latem czterdziestego czwartego, jak znalazł się łagrze, a potem w obozie pracy przymusowej. Jak z każdym tygodniem katorżniczej pracy słabł, tracił zdrowie i nadzieję. I jak go niespodziewanie zwolnili, bo ktoś omyłkowo wpisał w jego dokumentach, że jest Austriakiem.

Drgnęłam. Skoro zwalniają Austriaków...

- Miałeś jakieś wieści o Albrechcie? - zapytałam szybko, bez tchu, bez namysłu.

Ewa wbiła we mnie złowrogie, karcące spojrzenie.

- Od lipca czterdziestego czwartego żadnych - wyjaśnił Rainer grzecznie. - Nie wiem nawet, czy zdążono ewakuować wszystkich rannych.

- Ponieważ był oficerem, musieli go zabrać. Gdyby był zwykłym żołnierzem, mogliby go zostawić na łaskę i niełaskę Sowietów - podsunęła Helena.

Rainer skrzywił się nieznacznie na tę jawną insynuację, jakoby niemieckie dowództwo, u progu klęski, nie dbało zbytnio o swoich rannych bohaterów.

- Skoro szpital uciekał przed frontem, możliwe, że ocalał - myślałam na głos.

- Szpital nie mógł przemieszczać się równie szybko, jak żołnierze, albo cywile - podsunęła Helena z tą samą stanowczą bezwzględnością. - Musiałaś też słyszeć, jaki los spotykał esesmanów, którzy trafili do radzieckiej niewoli...

Rozmowy nie kontynuowaliśmy, bo zjawił się Jurek, wcale nie zdziwiony obecnością "męża" Ewy . Udzielił nam szczegółowych instrukcji, jak mamy się zachowywać w razie pytań sąsiadów, lub, nie daj Boże, wizyty milicji. Jan poszedł się położyć, wymawiając bólem krzyża, co było jego zwyczajową praktyką w przypadku wizyt mojego syna, by uniknąć konfliktów, które pomiędzy nimi dwoma wybuchały nader łatwo. Wtedy też uświadomiłam sobie, że z ową "pomyłką" związaną z przedwczesnym zwolnieniem Rainera, mój syn musiał mieć coś wspólnego.

- Ten sierżant, o którego pytałaś... - mruknął Jurek do Ewy.

- Blanck - podpowiedziała Ewa. - Co z nim?

- Zginął w maju czterdziestego piątego, broniąc Berlina.

Ewa westchnęła głęboko i odwróciła się. Czyżby śmierć starego wojaka, z którym nasze relacje do łatwych nie należały, wzbudziła w niej aż takie wzruszenie, że chciała je ukryć?

- Czy mógłbyś... czy zechciałbyś dowiedzieć się o losie kogoś jeszcze? - podjęła Helena półgłosem, konspiracyjnie. - Wiem, że to może być trudne, w czterdziestym trzecim uznano go za zaginionego. Nazywał się Maksymilian Kruger, był lekarzem, folksdojczem, wcielonym do Wehrmachtu. Pracowałam z nim w Lublinie, potem wysłano go na front wschodni.

- Za kogo wy mnie macie? - zirytował się Jurek. - Za delegaturę Międzynarodowego Czerwonego Krzyża? Wiecie, że uzyskanie jakichkolwiek informacji graniczy z cudem? Na dodatek zadawanie pytań rodzi niepotrzebne podejrzenia. Poproś o pomoc męża, ma szersze znajomości niż ja. Pije z nimi! Ja mam, psia mać, słabą głowę...

- Nie mogę, nie chcę mieszać do tego Janka. Maks był dla mnie... - Helena zacięła się, szukając odpowiedniego słowa. - Przez krótki czas byliśmy ze sobą związani. Zanim zaręczyłam się z Jankiem, naturalnie.

- Aaa... - mruknął Jurek niezbyt mądrze, lekko zażenowany. - Nic nie mogę obiecać. Zapisz mi jego nazwisko i stopień, no i dokąd go wysłano, jeśli oczywiście wiesz i pamiętasz. W czterdziestym trzecim, mówisz? Może zdezerterował? Folksdojcze często to robili, tu chwale tysiącletniej Rzeszy - zarechotał Jurek, ale zamilkł szybko, bo żadnej z nas nie było do śmiechu. - Jeśli był cwany...

- Co masz na myśli? - podjęła Helena.

Wyjęła kartkę i pióro z szuflady kredensu.

- Byli i tacy, którzy przepadali bez śladu, ponieważ chcieli zniknąć. Zmieniali tożsamość, podszywali się pod niższych rangą żołnierzy, kradli dokumenty zmarłym... - wyliczał Jurek

Znów mimowolnie pomyślałam o Albrechcie.

- Macie jeszcze jakiegoś dobrego Szkopa, o którego los się troszczycie? - zapytał Jurek z pozornie lekką nutą, ale w jego głosie pobrzmiewało znużenie i zdenerwowanie.

Pośpiesznie chwyciłam kartkę, pióro, ale zanim napisałam cokolwiek, zawahałam się i zamarłam w bezruchu. A potem szybko złożyłam kartkę na pół i podałam Jurkowi.

- Mamo, kogo ty tam chciałaś dopisać? - podjęła Ewa, kiedy za Jurkiem zamknęły się drzwi.


Tamtej, pierwszej nocy po powrocie Rainera i po naszej wieczornej rozmowie nie mogłam zasnąć. Piotruś obudził się i marudził. Poszłam do kuchni przygotować dla niego mleko. Poczłapał za mną, wlazł mi na kolana i zaczął przysypiać w moich ramionach. Czekałam, aż mleko się podgrzeje.

Z pokoju Ewy dobiegał odgłos uporczywego kaszlu.

Chwilę później pojawiła się Helena. Zawiesiła dłuższe spojrzenie na dziecku, a potem postawiła czajnik na płycie.

- Rainer paskudnie kaszle - wyjaśniła, jakbym tego nie słyszała. - Zrobię mu napar z tymianku z miodem.

Kiwnęłam głową, bujając w ramionach Piotrusia.

- Nie podoba mi się ten kaszel - dodała Helena. - Trzeba byłoby prześwietlić płuca.

- Zamierzasz zabrać go do szpitala? - zdziwiłam się. - Słyszałaś, co mówił Jurek. To niebezpieczne!

Helena wzruszyła ramionami:

- Nie przyniosę aparatu rentgenowskiego do domu, a wolałabym mieć pewność, że to nie wczesne stadium gruźlicy.

- To na pewno od pyłu - zasugerowała Ewa, wchodząc do kuchni. - Przecież pracował w kopalni. Masz już gotowy ten napar?

- To chwilę potrwa, musi się zaparzyć - wyjaśniła Helena cierpliwie.

- Stryj zgodził się, żeby Rainer został u nas na jakiś czas - dodała Ewa, siadając naprzeciwko mnie przy stole. - Mam nadzieję, mamo, że nie będziesz robić kwasów.

- Ewa - mruknęłam karcąco. - Nie mam nic do tego chłopaka. Martwię się tylko o nasze bezpieczeństwo. Nie jesteś już dzieckiem, wiesz, jak jest. Odkąd powołano Najwyższy Trybunał Narodowy, polowanie na czarownice trwa. Każdy Niemiec musi opuścić Polskę, albo grozi mu aresztowanie. Ludzie nieprędko wybaczą i zapomną.

- I mówisz to, ot tak - spojrzała na mnie ze złością, a potem przeniosła wzrok na Piotrusia. - Trzymając w ramionach syna esesmana.

Przymknęłam oczy, nie chcąc już na nią patrzeć. Zabolało. Wiedziała, jak mnie dotknąć i potrafiła zrobić to z iście chirurgiczną precyzją - cięcie tutaj i tam.

Potem otworzyłam oczy i spojrzałam na nią z gniewem:

- Piotrek jest synem Tadeusza. Nigdy więcej nie chcę słyszeć z twoich ust podobnych insynuacji. Wracaj do Rainera. Helena zaniesie wam napar.

- Poczekam...

- Wyjdź!

Ewa z ciężkim westchnieniem wstała. Helena zalała zioła wrzątkiem i usiadła obok mnie. Spojrzała na Piotrusia i uśmiechnęła się ze smutkiem. Spodziewałam się, że powie parę ciepłych słów, lecz zamiast tego usłyszałam od niej cierpkie:

- Oby nigdy nie przyszło mu zapłacić za nieswoje winy.

Obdarzyłam ją równie gniewnym spojrzeniem, co Ewę:

- Ani przez jedną chwilę nie żałowałam, że mój syn się urodził - powiedziałam stanowczo.

- Ty nigdy niczego nie żałowałaś, mamo - mruknęła Helena. - Cokolwiek robiłaś, zawsze miałaś na to jakieś uzasadnienie, wyższą konieczność, zawsze potrafiłaś rozgrzeszyć się we własnych oczach...

- Skąd w was wszystkich tyle goryczy, jadu i utyskiwania na zły los?! - oburzyłam się. - Wojna się skończyła. Wyjdź na ulicę, popatrz. Młodzi ludzie chodzą uśmiechnięci, z nadzieją patrzą w przyszłość!

- Naprawdę tak to postrzegasz, mamo? Akurat ty niewiele wychodzisz, tylko do szkoły i z powrotem.

- Ale widzę...

- Ja też widzę. Ilekroć spojrzę do lustra.

- Helena, na litość boską! Czy to jest najważniejsze? Twoja utracona uroda? Twoja próżność?!

Odwróciła wzrok, zawstydzona.

- Często spotykam młodych ludzi, w szpitalu - dodała półgłosem. - Gruźlica, szkorbut, astenia, choroby psychiczne...

Mój gniew narastał.

- Dostrzegasz tylko to, co złe! Nędza i związane z tym choroby były i przed wojną. Masz męża, który świata poza tobą nie widzi i nigdy cię nie skrzywdzi, to o wiele więcej niż ja miałam kiedykolwiek. Myślisz, że to dziecko... - zniżyłam głos i wskazałam na Piotrka, który przysnął na moich kolanach. - Wzięło się z miłości? Mylisz się! Pewnej nocy przyszedł i wziął sobie mnie siłą, jakbym była tanią ulicznicą, jego własnością!

Helena wybałuszyła oczy:

- Ale... mamo?

- Nie będziemy o tym rozmawiać! Nie pytaj o nic więcej, proszę.

Helena nie odpowiedziała, bo w drzwiach stanął Rainer.

- Przepraszam - powiedział, wyraźnie zażenowany - Posłyszałem podniesione głosy, pomyślałem, że coś się stało.

Helena uśmiechnęła się do niego ze smutkiem:

- Musisz przywyknąć. U nas tak bywa. Usiądź - dodała, wstając zza stołu i podając mu kubek. - Twoje ziółka.

- Nie zamierzam długo siedzieć wam na głowie - zapewnił Rainer.

- Posiedzisz tyle, ile będzie trzeba. Musisz wyzdrowieć - zapewniła Helena.

Wypił łyk i ostrożnie odetchnął. Chyba oddychanie sprawiało mu ból. Piotruś się obudził, pomruczał coś, otworzył oczy i przetarł je piąstkami.

- Mama, mleko - przypomniał sobie.

- Podaj mi butelkę - nakazałam Helenie.

Piotruś wsadził smoczek do buzi i zaczął intensywnie ssać, siedząc wciąż na moich kolanach. Równocześnie lustrował nieufnym spojrzeniem naszego gościa. Właściwie nie powinien już pić z butelki, miał ponad dwa lata. Ale pozwalałam mu na to, jak i na wiele innych rzeczy. Byłam wobec tego wojennego dziecka o wiele bardziej pobłażliwa niż wobec któregokolwiek starszego.


Od tamtej pory znów przyszło nam żyć jak na tykającej bombie.

Ewa oczywiście ani myślała przestrzegać jakichkolwiek zasad. Ledwie Rainer poczuł się lepiej, dzięki lekom, które Helena przyniosła ze szpitala, moja córka zabierała go na spacery do pobliskiego parku, "dla zdrowia" jak argumentowała.

Stosunek Rainera do Martina, któremu imię po przyjeździe do Krakowa Ewa zmieniła na Mikołaja, był niejednoznaczny. Chłopiec był zalękniony, a Rainer odnosił się do dziecka z chłodną rezerwą. Z pewnością ubolewał nad stratą małego Antona. Los okrutnie doświadczył Ewę i Rainera, odbierając im dwoje dzieci, a w zamian powierzając wojenną sierotę o niejasnym pochodzeniu.

Czasami zastanawiałam się, czy postąpiłam słusznie, oddając im Martina. Co do uczuć Ewy nie miałam już wątpliwości, ale Rainer, po dwóch i pół roku w radzieckiej niewoli, nie był już tym samym człowiekiem, który niegdyś zdolny był pokochać pewnego małego, żydowskiego chłopca...

Któregoś popołudnia weszłam do kuchni, a Rainer siedział przy stole pochylony nad jakimś malutkim mechanizmem. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to pozytywka z misia, którego Geist podarował Wici w pociągu, kiedy jechaliśmy do Lublina.

- Nie działa - wyjaśnił Rainer zdawkowo.

- Myślałam, że Wicia dawno go wyrzuciła - przyznałam.

- Zapytała mnie, czy zdołałbym naprawić.

Z ukłuciem bólu uświadomiłam sobie, że pomimo upływu czasu, ta mała zabawka była dla mojej córki szczególnie cenna.

- A zdołałbyś?

- Taaak - przeciągnął słowo i uśmiechnął się pod starannie przystrzyżonym wąsem, którego zapuścił, by ukryć brzydką bliznę nad górną wargą. - Wytarło się, o tutaj. Nie wiem, jak ta część się nazywa, ale mam pomysł, jak ją zreperować. Pożyczyłem skrzynkę z narzędziami od ciecia...

- Rainer! - oburzyłam się. - Nie powinieneś był rozmawiać z tym człowiekiem! Ledwie mówisz po polsku.

- Mówię coraz lepiej, Ewa mnie uczy - wypiął pierś z dumą.

- Masz fatalny akcent i składnię! Nie wolno ci odzywać się przy obcych! Każdy głupiec się zorientuje, że nie jesteś Polakiem. Jeśli ktoś doniesie, trafisz do obozu w Jaworznie... a my razem z tobą - zakończyłam złowieszczo.

- To co mam zrobić? - podjął obojętnie, nawet nie podnosząc na mnie wzroku, wciąż zaabsorbowany zabawką. - Ukrywać się jak szczur? Chcemy z Ewą normalnie żyć.

- Nie wiem, czy w Polsce jest to możliwe.

- Nie wrócę do Niemiec bez Ewy.

- Chcesz zabrać tam moją córkę?! - wybuchłam z taką furią, że Rainer aż drgnął na krześle.

Potem go przeprosiłam, ale na myśl o rozstaniu z Ewą ogarnęła mnie panika, pomimo że moje relacje z córką do łatwych nigdy nie należały. Od czasu trzyletniej rozłąki z Jurkiem, czułam się komfortowo tylko i wyłącznie wtedy, gdy miałam wszystkie moje dzieci w pobliżu.

Ale kijem rzeki nie sposób zawrócić, więc w głębi serca wiedziała, że niebawem przyjdzie nam się pożegnać.

Ewa była bowiem jak rzeka - do pewnego czasu łagodna i spokojna, by pod wpływem pewnych okoliczności wzburzyć się, zapienić i pokazać całą swoją niszczycielską moc. I zawsze podążała w jasno określonym kierunku...


Moja córka nie dopuszczała możliwości ponownego rozstania z Rainerem.

Kiedy już nasze emocje opadły, przebrzmiały pretensje, żale i krzyki, Jurek rozsiadł się wygodnie w fotelu, podkładając sobie obie dłonie pod głowę, i zapytał:

- To jakie konkretnie macie plany? Gdzie chcecie się udać?

- Moi rodzice mieszkają w południowej Bawarii. Mała wioska w pobliżu Mittenwald. Nie wiem, co prawda, czy jeszcze żyją, ale mam nadzieję...

- Nie pojedziecie do amerykańskiej strefy okupacyjnej. To wykluczone - zaoponował Jurek.

- Dlaczego?

- Ty w ogóle wiesz co się dzieje na świecie, szkopie? - mruknął Jurek protekcjonalnie.

- A skąd niby ma wiedzieć? Był w łagrze! - uniosła się Ewa.

- Spodziewasz się, że wybuchnie kolejna wojna? To masz na myśli? I tym razem to wy, komuniści, ją wygracie? - zapytał Rainer spokojnie, poprawną polszczyzną.

Jurek uśmiechnął się półgębkiem, Ewie nie odpowiedział, zwrócił się do Rainera, znów protekcjonalnie, pomimo, że narzeczony siostry był kilka lat starszy od niego:

- Jeśli nawet wybuchnie, to zapamiętaj to sobie dobrze: nie my do niej dążymy, ale te imperialistyczne świnie! To oni pragną, by Europa znów spłynęła krwią! Widzę w tobie zdolnego, ambitnego człowieka, Rainer, chyba się nie mylę? Chcesz mieszkać na wsi, znasz się na rolnictwie, zakotwicz się w którymś VEGu w Meklemburgii, które powstają teraz w miejsce dawnych latyfundiów junkerskich. Potrzebują do pracy ludzi silnych, młodych i nie patrzą w papiery z taką uwagą jak w innych branżach czy przemyśle. Coś tam sobie domalujesz, dośpiewasz...

- Rainer stracił już zdrowie z powodu ciężkiej pracy - wtrąciła Ewa.

- Czy ja go wysyłam na powrót do kopalni?! - uniósł się Jurek. - Nie. Przecież praca w rolnictwie to samo zdrowie, świeże powietrze... To oczywiście na początek. Musisz mieć świadomość, że nikt ci nie pomoże, ani ty sam sobie nie pomożesz, jeśli nie zapiszesz się do w partii. Wykażesz się, awansujesz, to może nawet przeniosą cię do Berlina.

- Podobno Berlin to istne piekło na ziemi - wtrąciła Nina. - Przestępczość osiągnęła niepodobne nigdzie indziej rozmiary. Ostatnia ostra zima tylko pogorszyła sytuację. Ludzie głodowali, zamarzali na śmierć, po ulicach grasowały wilki.

- Kto ci takich bzdur naopowiadał? - fuknął Jurek.

Nina wzruszyła ramionami.

- Byłabym rada, gdybyś swoją bujną wyobraźnię zaprzęgła do jakiś pożytecznych celów - wtrąciłam cierpko.

- Taki mam zamiar. Zostanę aktorką - wypaliła Nina.

Prychnęłam, ale powstrzymałam się od komentarzy. Mieliśmy ważniejsze sprawy na głowie niż kaprysy mojej córki.


Jesienią czterdziestego siódmego Ewa i Rainer wyjechali do Niemiec. Osiedli najpierw na wsi, by po dwóch latach przenieść się na stałe do Berlina, byli świadkami powstania NRD - według jednych wzorcowego państwa antyfaszystowskiego, według innych pokracznego, komunistycznego tworu. Przedziwnym zrządzeniem losu Ewa spotkała ponownie Wasilija Pawłowa, awansowanego do stopnia pułkownika. Stacjonujący przez lata w Berlinie Wschodnim Rosjanin wkrótce zaczął pełnić rolę kogoś na kształt przyjaciela ich rodziny, a także protektora Rainera. Ewa tymczasem urodziła nareszcie upragnionego syna.

Lata mijały, dzieci dorastały, a ja wiodłam spokojne, ustabilizowane życie.

Choć przeszłość czasami wkradała się, by na chwilę ten spokój zburzyć, jak choćby tamtego poranka, gdy odkryliśmy, że nocą ktoś namalował na drzwiach naszego mieszkania swastykę...


Wspomnienie egzekucji Tadeusza Solmana prześladowało mnie przez wiele lat, na jawie i we śnie. Był czas, że często Tadeusza widywałam. Rozpoznawałam jego twarz, na ulicy, w tłumie ludzi. Przeciskałam się, ale jego już tam nie było. Przychodził do mnie nocą, we śnie i pytał „dlaczego". Z czasem jego twarz zaczęła się zacierać, rozmazywać, rysy traciły wyrazistość. Stał się pozbawionym oblicza mamidłem.

Bo w moich snach to Tadeusz, a nie Albrecht, był upiorem, choć przecież powinno być na odwrót.

Twarzy Albrechta nie dane mi było zapomnieć nigdy. Te same rysy, choć po dziecinnemu złagodzone, te same szare oczy i mimikę, miał mój najmłodszy syn. Już kilkuletni Piotruś mrużył oczy, uśmiechał się półgębkiem, a podenerwowany, poruszał żuchwą w sposób kropka w kropkę taki, jak Albrecht. Z wiekiem to podobieństwo tylko się pogłębiało.

I nadszedł czas, kiedy moje sny się zmieniły. Koszmary ustąpiły miejsca idyllicznym wspomnieniom z Niewiadowa. W salonie tańczyłam z Albrechtem do muzyki płynącej ze starego, trzeszczącego gramofonu. W słoneczny, letni dzień leżeliśmy na kocu w ogrodzie, w cieniu lip.

Adam. Gustaw. Tadeusz. Albrecht.

Żyłam wbrew zasadom wpajanym kobietom w moich czasach. Nie wstydziłam się swoich pragnień, uczuć, namiętności. To ja wybierałam mężczyzn, nie oni mnie

Wybierałam niewłaściwych.

Continue Reading

You'll Also Like

9.4K 656 38
Olivia Black, młoda czarownica trafia do szkoły Magii i Czarodziejstwa. Poznaje tam prawdziwe życie. U boku swojego najlepszego przyjaciela, Harry'eg...
133K 7.7K 63
ZAKOŃCZONE To moja pierwsza książka, więc za wszystkie błędy przepraszam. Jest to opowiadanie z shipu, jak wiecie po tytule, ZSRR x III Rzesza. Ks...
31K 784 31
Główną bohaterką, z którą mamy do czynienia to Marcelina Lewandowska. Nazwiska nie trzeba przedstawiać. Lecz jego posiadaczkę już tak. 20-letnia brun...
289K 13.2K 103
Nigdy nie ufaj ocalałemu dopóki nie dowiesz się jak udało mu się przetrwać. Cześć I W członkach rodziny Targaryan płynie krew Pierwszych Wilków. M...