Ch. 32. We're not alone, are we?

429 54 2
                                    

Śnieg ozdobił plac przed więzieniem w Baltimore. Nie dodał jednak specjalnego uroku, który mógłby sprawić, że przechadzający obok Abraham poczuje się lepiej, jak i bezpieczniej. Ostatnie dni spędzał sam. Nie prosił żadnego z członków ze swojego gangu, aby za nim szli, ani w ogóle się do niego odzywali. Odkąd dowiedział się, na co cierpi, postanowił sobie być najnormalniejszym człowiekiem, nie wywyższać się oraz nie rzucać rozkazów. Wiedział, że jego dni się kończą. Taka była karma, przyszłaby po każdego. Nawet tych, którzy śmierć spowodowali całkowitym przypadkiem. Ale o swojej chorobie wiedział już od dawna. Starał się nie zwracać na to uwagi, nie chciał się leczyć. Dopiero, gdy dowiedział się, że rak się rozprzestrzenia, Abe postanowił, że nie umrze jako zły człowiek. Nawet jeśli zawarty wcześniej pakt z diabłem miałby go ściągnąć ku piekłu, nie zmienił zdania. 

Dlatego swoje kroki mierzył ku celi, w której siedział zapomniany przez wszystkich oprócz strażników Gideon. W tej celi, w której aktualnie powinienem siedzieć ja - pomyślał Abe Morgan, gdy strażnik go prowadził przez korytarze, a obelgi zza krat były rzucane w jego stronę przez innych więźniów. Ale on się już do tego przyzwyczaił. Do tych pustych spojrzeń, nie mających uczuć ludzi, którymi włada jedynie rządzą krwi, nędzy i śmierci. Znał je na pamięć, ponieważ właśnie dlatego rekrutował do swojego gangu tylko takich ludzi, aby sam nie musiał brudzić sobie rąk. Jednak, ku zdziwieniu, nigdy nie wydał rozkazu zamordowania kogoś, nawet jeśli naprawdę tego pragnął - nie zrobił tego. Wiedział, że jeśliby tak postąpił, złe sny by go nawiedzały każdej nocy, a sumienie zżerało by go kawałek po kawałeczku. I w sumie zżera i nie śpi, chociaż owego rozkazu nie wydał. 

- Po coś tu przylazł, Abe? - spytał Gideon, stojąc plecami do krat. 

- Ja też się cieszę, że... widzę twoje plecy. 

Abel odwrócił się do rozmówcy przodem, zachował jednak dystans podpierając się o ścianę. W oczach bruneta można było zauważyć niechęć rozmowy z jego starym znajomym, Abe'm. Raczej wrogiem, nie znajomym. Dlaczego wrogiem? Otóż kiedy byli jeszcze młodsi, po prostu za sobą nie przepadali. Tylko brat Abla wymykał się z domu, aby móc spędzić trochę czasu z Morganem. Abel uważał go za zwykłego, przemądrzałego sukinkota, który musiał mieć wszystko na zawołanie i jeszcze mu było mało. Także zapamiętał Abe'a jako rozwydrzonego bachora, będącego rozpieszczonym i chciwym zabójcą. Zabójcą... - powtórzył sobie w głowie Abel. To właśnie jego Gideon uważa za mordercę swojego brata, jak i jego rodzinę. Trzy ofiary. Tak, Abel będąc w więzieniu był informowany o wszystkim natychmiastowo. W końcu to była też jego sprawa, czyż nie? W końcu tu chodziło o jego rodzinę. 

- O co więc może ci chodzić? - głos Abla był coraz bardziej zniecierpliwiony. - Przyszedłeś skończyć robotę, pozbyć się mnie? To muszę cię zasmucić i powiedzieć, że tutaj ci to nie wyjdzie. 

- Poczekaj, Abel. Poczekaj, posłu- 

- Po co? Będziesz robił słodkie oczka i myślisz, że na to pójdę? To na twoich rękach spoczywa krew mojego brata i reszty rodziny... I bóg wie kogo jeszcze... 

- Tak, to prawda. - głos Abrahama był całkowicie poważny. - Na moich rękach jest jego krew, ale... Powinieneś wiedzieć, że nie planowałem tego. Na początku Dylan miał go tylko przestraszyć, aby Valerie odeszła od nas. Była w ciąży, Abelu. Nie mogła narazić swojego dziecka na niebezpieczeństwo, zwłaszcza, gdy pojawił się Hannibal. 

- Gdybyś nie przyjął jego propozycji, oni wciąż by żyli. 

- Przyszedłem przeprosić, a nie tłumaczyć się z czegoś, czego nie zrobiłem.   

Humor, jak i cały świat Abe'a wyblakł, całkowicie stracił barwę. Ale to już dawno, wtedy gdy Frederick umarł. Nie mógł na to nic poradzić, śmierć przychodzi po każdego. W sumie nie dziwił się, że Abel nie chce z nim porozmawiać. Przecież wracając do lat ich młodości, obaj wręcz rywalizowali ze sobą. 

[HANNIGRAM] ✘  Beautiful Crime ✘Where stories live. Discover now