Ch. 25. Will you take care of me?

474 53 8
                                    

Chmury ozdabiały niebo. Nie przepuszczały żadnej małej gwiazdy, więc góra wydawała się czysta, jakby nic tam nie było. Rozmyślał nad słowami Chiyoh, nad tym, że on w prawdzie nikogo nie zabił. Odtworzył wszystko w swoim umyśle, jak film z kina.

Graham otumaniony agresją, rzucający się przez okno na napastnika. Upada, traci przytomność. W tamtym momencie w mężczyznę obok trafia pocisk wystrzelony z najbliższego drzewa. Mężczyzna, biorąc ostatni wdech, wbija w ramię szkło. Obudzony brunet od razu przystępuje do akcji, z myślą, że śmierć była jego winą.

Film włączał się w kółko. Jak gdyby ktoś go nagrał, wczepił pendrive'a do jego mózgu i odtwarzał.  Ręce trzęsły mu się na kierownicy. Nie z zimna, lecz z emocji. Był wkurzony. Ale na co? Na fakt, że nikogo nie zabił? Że nie jest jednak tym złym i na świecie nie istnieje nikt, kto by się go bał? A właściwie jest ktoś taki.

Graham bał się siebie samego.

Bał się tego, że któregoś razu przekroczy granice i swój własny świat zamieni w jedno wielkie czerwone morze. 

- Szlag by to! - uderzył ze wściekłością w kierownicę, aż głos trąbki rozległ się po parkingu. 

Siedząca za oknem więzienia psychiatrycznego, Alana, odwróciła głowę w jego stronę z pytającym wyrazem twarzy. Jakby pytała się, czy ma w czymś mu pomóc.

Tak, chodź tu i pomóż mi. Wyjmij mi tego pendrive'a z głowy, usuń film, a to, co po mnie zostanie wyrzuć do śmieci, na wysypisko... Możesz nawet zgnieść, byleby przestało istnieć - mówił sam do siebie w myślach.

Jedynym powodem, dla którego tu przyjechał był Frederick, z którym się umówił. Miał czekać na samej górze, sam. Żaden z nich nie zabrał telefonu, na wypadek, gdyby któregoś z nich miałby ktoś namierzyć.

I Will stał już na dachu, spoglądał na gwiazdy i miał wrażenie, że świecą one tylko dla niego. Nie miał pojęcia, która była godzina, ale miał mnóstwo czasu; nigdzie się nie spieszył. Wiatr plątał jego ciemne loki, aż sam zaczął się trząść z zimna. Odwrócił się tyłem do wejścia na dach i nawet nie drgnął, gdy usłyszał kroki. 

- Cześć. - przywitał się krótko Chilton.

  Graham wciąż stał tyłem, wsłuchiwał się w jego głos, ponieważ coś mu przeszkadzało. Chwilowe jąknięcie, przełknięcie śliny, przyspieszony oddech. Zachodziło mu to w głowę, aż postanowił się odwrócić. 

- A niech mnie... - Will szepnął. 

Widok, jaki zastał, sprawił że całkowicie stracił nad sobą kontrolę. Wystraszony wyraz twarzy Fredericka, trzymający przy jego skroni pistolet Dylan, bądź jego brat bliźniak. Graham nie wiedział, kto to tak naprawdę był, ale zastanawiał się: Dlaczego akurat Frederick? Przecież nic złego nie zrobił. 

- Wiesz dlaczego tu jestem, Will? - spytał Myers zostawiając między sobą a brunetem niedużą odległość. - Oj wiem, że wiesz... 
- A co by cię tu mogło sprowadzić... Harry? 

- Oh, Harry... - Myers zaśmiał się krótko, chociaż ten śmiech bardziej przypominał szloch. - Harry. Stałby przy mnie gdyby nie twój najlepszy przyjaciel. 

Will przeniósł wzrok na przestraszonego Fredericka. Złączył brwi jak gdyby pytał "Co zrobiłeś?" Ale Chilton wypierał się kręcąc głową. 

- Oj, spokojnie, Will. - Dylan szarpnął Chiltonem. - Potrzebowałem go tylko po to, żeby mnie tu przywiózł. Chciałem... No cóż, chciałem być obok ciebie.  

Przyłożona niegdyś do głowy broń, zaczęła bardziej celować w skroń Chiltona, jakby Myers miał strzelić i jednocześnie roztrzaskać głowę jego zakładnika. Wciąż trzymając przy sobie czarnowłosego terapeutę, wyjaśnił wszystko Will'owi. 

- I teraz ścigasz Crawforda, tak? - zapytał brunet z rękoma u góry, jak gdyby pokazywał, że jest niewinny i nie chce nic zrobić. 

- Tak... Ale najpierw powybijam wszystkich jego bliskich, aby ten ze złamanym sercem patrzył, jak ci giną. Przed śmiercią pragnę go wykończyć w każdy możliwy sposób... - Myers odbezpieczył broń. - A wy mi w tym pomożecie, bo jesteście jego bliskimi... 

Will patrzył, jak palec ugina się na spuście. Liczył sekundy, kiedy pocisk wystrzeli i przebije czaszkę Chiltona. Nie mógł na to pozwolić, obiecał sobie, że będzie chronić swoich przyjaciół i nie pozwoli, aby stała się im najmniejsza krzywda. Ale Will nie miał przyjaciół. Co miał? Miał psy.

Jeszcze pół sekundy, a głowa Chiltona będzie w kawałkach... Liczył, myślał co zrobić. Ale coś całkowicie zabraniało mu się ruszyć, jakby ktoś go trzymał. Pilnował, jak zwierzę. Już chciał się rzucić w kierunku Myersa, ale ten przestraszony drgnął. 

- Gliny! - rzucił Myers krótko i ruszył w stronę ucieczki. 

Ale Will stał. Patrzył. Nie mógł uwierzyć temu, co zobaczył. Jeden szybki ruch. Bez pistoletu. Frederick unoszący się w powietrzu niczym nowonarodzony ptak, który jeszcze nie potrafi latać, lecz bardzo tego chce i robi to. Leci. Lecz później upada i na marne jego nadzieja. 

- Frederick... - Will szepnął czując, jak do oczu napełniają mu się łzy, a w gardle zaciska gula. 

Brunet nie był kompletnie przygotowany na swoją reakcje, gdy zobaczył, że słysząc syreny radiowozów, Dylan zrzuca z dachu Chiltona i w popłochu rzuca się do ucieczki. Ta myśl chodziła po jego głowie w kółko, zastąpiła poprzedni film, który zaistniał w jego głowie.  W każdym bądź razie nie potrafił powstrzymać łez, które nagle napłynęły mu do oczu, napełniły je, aż sam widok, na który spoglądał się rozpłynął, wreszcie pociekły po policzku rysując ciepłe smugi, dopóki nie znalazły bruzd, po których spłynęły do kącików ust, i Will mógł poczuć słony smak siebie.

Spojrzał po raz ostatni i nad bezradnie leżącym ciałem Chiltona, stał Jack, który spoglądał wprost na stojącego u góry Willa. Jakby wzrok ten miał być wyrokiem śmierci.

Ale Graham się nie podda.

[HANNIGRAM] ✘  Beautiful Crime ✘Where stories live. Discover now