Ch. 27. Live In Fear.

423 53 10
                                    



8 grudzień, 21:32


 Niektóre śmierci warte są ryzyka. 

 I są konieczne, jeśli zemsta ma zostać dopełniona. 

Hannibal musiał odczekać parę tygodni. Walcząc z silnym popędem, musiał siedzieć cicho, co noc słuchając radia i żałosnych porad Chiyoh. 

Ale wytrwał. 

Czekając. 

I robił plany. 

Sprawdzał grafiki, godziny, o których agent fbi szedł do domu, badał różne sposoby i zwyczaje, którymi można było dostać się do siedziby i w ciszy na niego spoglądać, nasłuchując informacji, na jakim etapie śledztwa jest grupa. Nie było tak trudno, jak myślał. 

Tymczasem oparty o ścianę wysokiego budynku, niemalże sięgającego niebo, z którego gwiazdy świeciły niczym lampion spoczywający na grobie na cmentarzu, czekał. Pod krótkotrwałą, fałszywą tożsamością, gdzie wysłał Crawfordowi niedługą wiadomość, w której podawał się za Grahama, poprosił o spotkanie. Na dachu wysokiego budynku, a raczej wieży. By sam poczuł lęk wysokości, gdy będzie wysoko. Zrobiło mu się niesamowicie gorąco na myśl o tym, co chciał zrobić. 

W kieszeni u lewej nogi poczuł wibracje dochodzącą z telefonu. Wyjął go i odczytał wiadomość. Zaśmiał się pod nosem wiedząc, że Jack wolał spotkać się piętro niżej po wydarzeniach, które miały miejsce na dachu więzienia psychiatrycznego w Baltimore. Zszedł więc o piętro niżej. Po pustym korytarzu rozeszły się ciche dźwięki obcasów uderzających o kafelki. Odwrócił się tyłem do okna będącego na końcu korytarzu. Zrobił to tak, aby światło lampy z dworu rzucało jego cień do przodu, a Crawford wiedział, że ktoś na niego czeka. 

 Jack wszedł do środka pewien siebie. Zorientował się, że winda tymczasowo nie działa, więc z niechęcią ruszył w stronę schodów. Na drugim końcu podłużnego korytarza zauważył kolejną windę, dzięki czemu jego pewność siebie ponownie wzrosła. Dziewięć pięter wyżej pożałował decyzji, w której zgodził się na spotkanie z Will'em. Słabość i nudności powróciły, znów miał odruchy wymiotne. Odruch kroków na metalu niósł się w górę i w dół, a kajdanki, które wziął ze sobą na wielki wypadek, obijając się o siebie, grały muzykę. Właściwie serce powinno pompować już do krwi adrenalinę i stawiać organizm w stan gotowości. 

A może po prostu wiedział, że to wszystko już się skończyło. Że na górze czeka na niego Will Graham, który ma wszystkiego dość i chce się przyznać do całego zła, które postąpił. Mimo tego, że Crawford odczuwał wątpliwości, jego myśli szły po stronie Grahama. Wierzył, że to on stoi tam na górze, zmęczony swoimi czynami. Schody prowadziły wprost do ciemnej klatki. Jack zgasił latarkę i poczuł zimny powiew, gdy tylko jego głowa znalazła się nad brzegiem. Śnieg nie sypał i blade światło księżyca wpadało do środka. Pomieszczenie miało mniej więcej cztery metry na cztery, dookoła otaczały je szyby i stalowa poręcz, na której turyści pewnie zaciskali ręce z radością przemieszaną ze strachem, napawając się widokiem Virginii i okolic, lub wyobrażali sobie, jakby to było zjechać z samej góry na nartach. Albo spaść z wieży. Unosić się pionowo ku domom i rozbić się o drzewa daleko w dole. Jack wszedł na miejsce, w którym umówił się z Grahamem.

 Zauważył rozciągnięty cień, którzy rzucał się na podłogę, jak gdyby przed czymś uciekał. Agent zwrócił się więc do sylwetki rysującej się na tle widocznego w dole dywanu świateł miasta. Postać siedziała na zewnątrz balustrady, na parapecie wielkiego otwartego okna, przez które wpadało powietrze. 

 - Pięknie, prawda? - głos Hannibala brzmiał lekko, niemal wesoło. 

 Jack drgnął. Sięgnął do kieszeni po broń, ale zatrzymał się, gdy siedząca przed nim postać ponownie się odezwała. 

 - Bez pośpiechu, Jack. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - mówił, a słowom towarzyszył drobny uśmiech. - Pięknie, prawda? 

 - Jeśli masz na myśli widok, to się zgadzam. 

 - Nie chodzi mi o widok... 

 Jedna stopa Hannibala wisiała za oknem, Jack więc podszedł powoli do mężczyzny. W tym jednym, króciutkim momencie zdał sobie sprawę, że Will Graham był całkowicie niewinny. Nie powinien go osądzać, tak samo swej uwagi nie powinien skupić na pracującym dla niego Dylanie i jego bracie, Harrym. Poczuł, jakby jego własne życie uciekało mu niczym piasek przez palce. Chciał je schwytać, potrzymać, ale ciągnąca w dół grawitacja nie pozwalała mu na to. I w tym krótkotrwałym spojrzeniu zrozumiał. 

 - Już dobrze... - głos Hannibala przez chwilę wydawał się przyjemny. - Nie martw się, już po wszystkim. 

 - Sugerujesz, że nic się nie stało, że wszystkim się zająłeś? Niesamowite. Ktoś taki jak ty, przez taki długi czas będąc sam, nie mógłby sobie poradzić... Musi być ktoś, komu się wygadałeś. Ktoś, albo coś. 

 - Nie jesteś detektywem, Jack. Mylisz się. Nikomu nic nie mówiłem. - Wmawiaj to sobie. - z kieszeni wyjął swój pistolet i mierzył w głowę Lectera. 

- To jest twój koniec. Na nic więcej nie licz. Zejdziesz stąd, a te srebrne bransolety ozdobią twoje nadgarstki.

 - Nie byłbym tego pewien. - odpowiedział niewzruszony. - Zamkniesz mnie i co? Znowu trafię do Baltimore, ponownie ucieknę i...? I tak w kółko. Strzel, naciśnij spust. 

 - Ty chcesz umrzeć... 

 - Wszystkie zwycięstwa są jedynie tymczasowe. Naszym życiowym zadaniem jest więc po prostu walka. A moja kończy się tutaj. Nie chcesz mnie zastrzelić, Jack? 

 - Chciałem to zrobić wcześniej, ale mnie powstrzymałeś. Nie rozumiem cię. 

 Blondyn wpatrywał się w czarną lufę i widział, jak kurek unosi swoją małą, paskudną główkę. 

 - Moje kilkusekundowe spojrzenie wystarczyło, abyś natychmiast wszystko zrozumiał. Wiem, że tego chcesz. Już jest po wszystkim, Jack. Zrób to. 

 Jack popatrzył Lecterowi w oczy. Potem odwrócił rewolwer w dłoni i podał go Hannibalowi rękojeścią. 

 - Sam to zrób, ty diable.

 Doktor Lecter uniósł brew. Dostrzegł zawahanie ze strony Crawforda, jego podejrzliwość, która później ustąpiła miejsca uśmiechowi. 

 - Jak chcesz.

 Lecter rękę ponad balustradą i wziął broń. Pogładził czarną, lakierowaną stal. Najpierw przyłożył sobie do skroni, a na jego ustach pojawił się krótkotrwały, pewny siebie uśmiech. Chwilę później wszystko się zmieniło. Wycelował w stojącego przed nim Jacka i unosząc kącik ust nacisnął spust. 

 Ale nic się nie wydarzyło. 

Pomijając, że krótkotrwały dźwięk pstryknięcia rozniósł się po miejscu. 

 - To był wielki błąd, przyjacielu. Nie lubię broni palnej, doskonale wiedziałem, że wyjąłeś naboje. - Psychiatra wyrzucił rewolwer przez okno i przez moment oglądał, jak ten spada w dół i zanika w fali drzew. - Ładna sztuczka. Dobrze kombinujesz. A więc... Co teraz mi pokażesz?

 Zdenerwowany, a za razem zestresowany Jack nie mógł wytrzymać więcej. Rzucił się z rozbiegu na stojącego przy oknie Hannibala i mając nadzieję, że go wypchnie, nie zwrócił uwagi na jego stopę, o którą się potknął. W jednej sekundzie leżał na plecach, opierając się biodrami o parapet okna. Na jego klatce piersiowej zaciskały się dłonie Lectera, który z siłą, wolną ręką uderzał w twarz leżącego. Dopiero wtedy, gdy Crawford miał dość, chwycił go za nogi i unosząc je do góry, wychylił się bardziej za okno. 

 I wtedy Crawford nie musiał sobie wyobrażać jak to jest spaść z wieży. Unosić się pionowo ku domom i rozbić się o drzewa daleko w dole...

[HANNIGRAM] ✘  Beautiful Crime ✘Where stories live. Discover now