Dziennik #1

6.4K 618 10
                                    

26 lipca (miesiąc po tragedii) wiek siedem lat.

  Skuliłam się w koncie. Uliczka, w której się zaszyłam, była obrzydliwa. Wszędzie walały się śmieci, było tu ciemno i mokro, a na dodatek strasznie śmierdziało. Coś pewnie było w tych koszach na śmieci, o które się opierałam. Byłam taka zmęczona...

Tylko na chwilę. Zamknę oczy tylko na chwilę.

Nagle zerwałam się na nogi. Zaczęłam biec. Z każdej strony słyszałam głos. Jego głos. On się śmiał, śmiał ze mnie.

-Boję się. Mamo! Mamusiu! Gdzie jesteś! Tato! Chris! -zaczęłam krzyczeć.

Nagle moje nogi nie mogły oderwać się od podłoża. Spojrzałam w dół. Jakaś czarna breja zaczęła mnie wciągać. Machałam nogami, ale to nic nie dało. Maź dosięgała mi już do klatki piersiowej i pięła się w górę. Wykonywałam gwałtowne ruchy.

Zaraz zostanę wciągnięta - zaczęłam panikować.

Spojrzałam w górę, pragnąc po raz ostatni zobaczyć niebo, słońce. Ten wspaniały widok przysłoniło mi ogromne cielsko. Czerwony smok. Ten sam co spalił mój dom. Na jego grzbiecie siedział Nathaniel. Widziałam tylko zarys jego ciała, ale jestem pewna w stu procentach, że to był on. Tyle razy już widziałam tę sylwetkę. Bawił się ze mną w piaskownicy, grał ze mną i moim bratem w piłkę, pomagał odrabiać zadania domowe. A teraz, siedzi na kacie. Który ma wykonać na mnie wyrok śmierci, który został wydany przez niego samego.

Breja zakryła mi już usta. Po raz ostatni wzięłam oddech, nim substancja dotarła do nosa i zatopiłam się w mazi. Resztkami sił się szamotam, zaczyna mi brakować tchu, tonę. Czy tak wygląda śmierć? Czy tak skończy się moje życie? Zresztą, nie mam już, po co żyć. Nie mam nikogo. Nagle ta smoła, zniknęła. Spadłam nie zgrabnie na czworaka pod nią. Zaczerpnęłam kilka głębokich wdechów. Cala się trzęsłam i wciąż miałam zamknięte oczy. Gdy już się uspokoiłam, otworzyłam je. Spojrzałam na ziemie, która pokryta była czerwoną cieczą. Wiedziałam co to jest. Krew. Jej Charakterystycznego wyglądu i gęstości nie da się pomylić z niczym innym. Odrywam ręce od posadzki. Pokryte są tą cieczą. Unoszę odrobinę głowę do góry i widzę ten przeraźliwy widok. Mama i tata. Oboje leżą na ziemi, cali we krwi. Zaczynam płakać, szlochać, krzyczeć.

W jednej sekundzie mamusia otworzyła oczy. Spojrzała nimi na mnie.

-Mogłaś nam pomoc. Nas uratować. On chciał tylko ciebie. Przez ciebie zginęliśmy. To twoja wina - powiedziała.

- To twoja wina - zawtórował jej mój tata.

-Ja... - nie wiedziałam co powiedzieć. Miałam gule w gardle. Wciąż płakałam. - Przepraszam. Ja nie chciałam.

-Nie obchodzi mnie to! przez ciebie nie żyję! Przez ciebie rodzice nie żyją - powiedział mój brat.

Nie zauważyłam go wcześniej. Wisiał przypięty łańcuchami do ściany. Jego ubrania były przesiąknięte krwią i w wielu miejscach przypalone.

-Teraz będziesz cierpieć tak jaj my. Już nic cię nie uratuje, rozumiesz! - wrzasnął, wyrywając ręce z kajdan.

Zaczął iść w moim kierunku. Przerażona postąpiłam parę kroków do tylu. Potknęłam się o cos i runęłam jak długa na ziemie. Probowałam się wciąż niezgrabnie cofać. Chris szedł na mnie włócząc łańcuchami, wyrwanymi ze ścian po ziemi. Stanął nade mną. Zamachnął się łańcuchem na moja twarz...

-Żegnaj, siostrzyczko - powiedział.

Otworzyłam oczy. To był tylko sen. Kolejny koszmar.

Od miesiąca żyłam na ulicach miast. Wędrowałam z jednej wioski do drugiej. Bałam się zostać na dłużej w jednym miejscu. Minął miesiąc od wydarzeń w moim domu. Nie przespałam spokojnie ani jednej nocy. Zawsze budził mnie krzyk. Mój własny, przeraźliwy wrzask. Tym razem było inaczej.


Podniosłam lekko głowę do góry. Nade mną stał starszy mężczyzna. Miał około czterdziestu lat, może mniej, może więcej. Ciemnozielone oczy, które nie straciły blasku, chociaż na pewno sporo widziały i pomarszczone czoło. Do tego czarne jak węgiel włosy. Był dobrze zbudowany. Na prawym policzku miał kilku centymetrową, podłużną bliznę. Jego dłonie trzymały moje wychudzone ramiona. Przez cały czas, żyłam na tym, co mi ludzie ofiarowali. A ludzie w tych rejonach nie należą do hojnych.

-Wszystko w porządku mała? Strasznie krzyczałaś.

-Nie jestem mała. Mam siedem lat i miesiąc - powiedziałam pewnym, choć lekko zdartym od krzyku głosem.

-W porządku duża. Gdzie są twoi rodzice.

-Nie żyją - powiedziałam beznamiętnie.

-W takim razie kto się tobą zajmuje? Masz brata albo starszą siostrę? - zapytał.

-Brata.

-Gdzie on jest?

-Zginał.

-Ohh... przykro mi.

-Nie potrzebie. Wszystko jest w porządku.

-W takim razie z kim tu jesteś?

-Sama - powiedziałam, zanim zdążyłam pomyśleć. A co jeśli mnie porwie? Albo coś zrobi? Teraz wie, że nikt mnie nie będzie szukał.

-Kiedy ostatnio jadłaś?

-W środę...

-To wczoraj... nie jesteś głodna?

- W środę w zeszłym tygodniu.

-O jeju... Chodź ze mną. Dam ci cos jeść.

-Nigdzie nie idę.

-Nie bój się, nic ci nie zrobię. Chodź, mam w domu kilka smacznych rzeczy.

Nie miałam już nic do stracenia. Albo pójdę z nim, albo będę głodować na ulicy.

-Dobrze.

-Zuch dziewczyna. Jak masz na imię?

-Już nie mam imienia.

-Jakoś muszę na ciebie mówić.

- Mów mi... Nieznana. A ty? Jak się nazywasz?

-Alexander.

-Milo mi cię poznać, Alexandrze.

-Mi ciebie również, Nieznano.  

Wtedy wybił dokładnie miesiąc od śmierci rodziców.  Dwa tygodnie temu zdobyłam dziennik, w którym zamierzam opisywać ważniejsze dni z nowego życia. Z życia Niznanej. A to były jej narodziny.

Nieznana Where stories live. Discover now