66. Dorothy i antymagiczne więzienie

2.8K 321 59
                                    

– Dorothy! Dorothy, gdzie jesteś?!

Ten boleśnie znajomy, przerażony głos wbił mi się pod czaszkę i zmusił do otwarcia oczu, chociaż wcale nie miałam na to ochoty. W pierwszej chwili nie mogłam sobie przypomnieć, dlaczego leżałam na ziemi, na trawie, nie czując połowy ciała i pod wpływem bólu promieniującego z tej drugiej połowy żałując, że nie mogłam nie czuć i jej. Dopiero potem wszystko do mnie wróciło. Jak znowu okazałam się chojrakiem, który odsunął z zasięgu rażenia zaklęciem Jacka.

I jak zaklęcie ochronne mamy tym razem w ogóle nie zadziałało.

Umrę, przemknęło mi przez głowę, gdy ból powrócił do mnie ze zdwojoną mocą, utrudniając oddychanie. Odkaszlnęłam, na języku poczułam znowu krew, zapewne pochodzącą z któregoś żebra. Umrę. Niech mnie ktoś po prostu dobije, błagam.

– Dorothy! Odezwij się, do diabła!

Znajomy głos. Jack. Szukał mnie. Żałowałam, że nie zdążyłam do tego czasu umrzeć. Nie chciałam łzawych pożegnań. Nie chciałam widzieć winy i rozpaczy na jego twarzy. Tak bardzo chciałam po prostu zamknąć oczy i odpłynąć.

Zamknęłam więc oczy, nie odpowiadając na jego wezwanie. Przedziwna sprawa – po chwili ból jakby zelżał, a potem całkiem ustał. Czy to już? Jeśli tak wyglądało umieranie, to nie było się czego bać – ale przecież wiedziałam, że poprzednim razem było inaczej. Gorzej. Straszniej. Bardziej boleśnie.

Otworzyłam oczy.

Zakrwawiona ręka z wystającą na zewnątrz kością goiła się na moich oczach. Chociaż nie widziałam magii, czułam ją podskórnie, czułam ją całą sobą. Widziałam, jak kość schowała się z powrotem pod skórę, złączyła z resztą, jak skóra zagoiła się, jakby nigdy nie było tam żadnej rany. Wszystko to w ciągu dwóch sekund. Jęknęłam, gdy poczułam kości przesuwające się gdzieś w moim kręgosłupie; ich chrzęst wbił mi się w uszy – nie był to przyjemny dźwięk. Zabolało, gdy żebra ustawiły się na swoich miejscach i już chwilę później mogłam wreszcie wziąć porządny oddech; łapczywie chwytałam powietrze, bo w tym samym momencie zaatakował mnie atak paniki.

Podniosłam się chwiejnie do pozycji siedzącej i ruszyłam nogą. Potem drugą. Wszystko działało. Pomacałam się po głowie: żadnej dziury, żadnej rany, chociaż na ręce zostało mi trochę krwi. Boże. Byłam kupką kości obleczoną w skórę. Przez strasznych kilka minut tym właśnie byłam – duszą ulatującą z okaleczonego ciała. A jednak żyłam.

Cała. Zdrowa. Bez złamań, bez wstrząsu mózgu, bez uszkodzonego kręgosłupa. Żyłam.

Przechyliłam się na bok i zwymiotowałam, chociaż nie bardzo miałam czym. Ręce zaczęły mi się trząść, poniewczasie reagując na stres. Boże. O mało nie umarłam. Powinnam była tam umrzeć! To zaklęcie miało zabić. Miało mnie połamać, zgnieść, roznieść na kawałki. I, o Jezu, właśnie to zrobiło...!

– Dorothy! – Jack pojawił się jakby znikąd, z rozpędu padł na kolana na trawę tuż przy mnie, chwycił mnie za ramiona i odwrócił do siebie. – Dorothy! Nic ci nie jest?! Powiedz coś, odezwij się, do diabła! Dorothy!

Spojrzałam na niego i w oczach pojawiły mi się łzy. Odruchowo podniosłam rękę do jego nieogolonego policzka. W szarych oczach Jacka widziałam przerażenie, którego się spodziewałam, i strach. O mnie. Nigdy wcześniej nie widziałam u nikogo takiego wyrazu twarzy. Gdybym wcześniej miała jakieś wątpliwości co do jego uczuć, pozbyłabym się ich w tamtym momencie. Powiedzieć, że Jack się martwił, to byłoby ogromne niedopowiedzenie. On umierał z niepokoju.

– Wszystko w porządku – zachrypiałam. Odchrząknęłam i po chwili dodałam już normalnym głosem: – Nic mi nie jest. Zaklęcie mamy zadziałało.

Związana przeznaczeniem | Romans paranormalny | ZAKOŃCZONEWhere stories live. Discover now