30. Dorothy i Blaszany Drwal

3.3K 410 63
                                    

Poddałam się tylko na sekundę. Zaraz potem wznowiłam wysiłki w celu wydostania się z pułapki. Walczyłam zaciekle, ale niewiele to dało, bo nawet gdy udało mi się wreszcie oderwać jedną z gałązek, oplatającą moje przedramię, na jej miejsce natychmiast pojawiły się trzy inne. Gryzłam, kopałam, ale drzewu, w przeciwieństwie choćby do latających małp, nie robiło to różnicy. Już po chwili znajdowałam się w samej koronie jednego z drzew, a wokół mnie niczym drobne wężyki wiły się gałęzie. Krzyknęłam odruchowo, wolnym przedramieniem zasłaniając twarz; poczułam na skórze smagnięcie gałęzi i szarpnęłam się nadaremnie, bo oczywiście drzewo nadal trzymało mnie mocno.

A później nagle zachwiało się i chociaż gałęzie nadal mnie trzymały, z krzykiem poleciałam w dół, jakby ziemia nagle uciekła mi spod stóp. Opadłam tylko kilka stóp i gałęzie natychmiast ponownie pochwyciły mnie mocniej, nie pozwalając spaść na ziemię, równocześnie jednak między zielonymi liśćmi dostrzegłam w dole coś, co napełniło mnie otuchą. Ktoś stał przy pniu drzewa, które trzymało mnie w górze, i najwyraźniej próbował jakoś mnie uwolnić. Jack!

Poczułam kolejne szarpnięcie i wtedy byłam już pewna, że drzewo się zachwiało. Mocniej poruszyło gałęziami, jakby próbowało opędzić się od natrętnej muchy; ponownie zasłoniłam twarz ręką, tym razem jednak nie otrzymałam żadnego uderzenia. Za to po chwili ze zdziwieniem stwierdziłam, że gałęzie puściły moje nogi; ponieważ zaczęłam wisieć tylko na prawej ręce, bez namysłu, nie zastanawiając się nad skutkami takich działań, szarpnęłam się, wkładając w to całą siłę.

Drzewo w końcu puściło, a ja z krzykiem poleciałam w dół, głową do przodu prosto ku matce glebie. Krzyknęłam, w panice chwyciłam jakąś gałąź, która się napatoczyła, nie utrzymałam się na niej jednak, a i drzewo najwyraźniej nie zamierzało mnie zatrzymywać. Spadłam kolejne parę stóp, uderzyłam bokiem o jeszcze jeden konar, co nieco złagodziło mój impet, nawet jeśli narobiło mi siniaków, po czym ostatecznie wypadłam z korony drzewa i mentalnie przygotowałam się na upadek.

Wylądowałam prosto w czyichś ramionach. Serio, nigdy nie sądziłam, żeby to mogło być możliwe! A jednak, mężczyzna, który mnie pochwycił, wcale nie stracił równowagi i ustał na nogach, chociaż spadałam naprawdę szybko, i pomogłam mu tylko odrobinkę, kurczowo chwytając go za szyję. W pierwszej chwili byłam przekonana, że to Jack.

Ale tylko do momentu, gdy mężczyzna się nie odezwał.

– No proszę, i jeszcze piękna kobieta ląduje prosto w moich ramionach – usłyszałam ten obcy, męski głos. – Zdecydowanie urodziłem się, by być bohaterem!

Szarpnęłam się; puścił mnie bez protestów, a ja naprawdę ucieszyłam się, ponownie czując pod nogami stały grunt. Mężczyzna nie puścił jednak mojego ramienia, jakby w obawie, że odwrócę się na pięcie i po prostu ucieknę.

– Kochanie, musimy się stąd zabierać – dodał po chwili całkiem poważnie. – Na podziękowania przyjdzie czas później. Nadciąłem pień, żeby cię uratować, ale nie chcę go całkiem ścinać, dlatego lepiej uciekajmy.

Nie czekając na moją odpowiedź, pociągnął mnie gdzieś przed siebie, nadal trzymając mnie mocno za ramię. Nie protestowałam, bo zbyt byłam oszołomiona tym wszystkim – skąd ten facet właściwie wziął się w środku lasu i kim był?! – nie zareagowałam więc specjalnie, gdy w wolną rękę chwycił porzuconą na ziemi siekierę i w powietrzu ściął nią kolejną gałąź, która właśnie próbowała nas zaatakować.

Serio. Siekierę.

Niedaleko nas, między najwyraźniej zupełnie niewinnymi drzewami, dostrzegłam w ciemności coś w rodzaju bardzo przysadzistego konia; przy nim na ziemi leżało nieprzytomne ciało, co kazało mi przypuszczać, że mój wybawca zajął się również Jackiem. Miałam tylko nadzieję, że nic mu się nie stało.

Związana przeznaczeniem | Romans paranormalny | ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz