6. Dorothy i Kalidachy

4.8K 460 30
                                    

Kiedy następnego ranka wyruszyliśmy w dalszą drogę, wszystkie mięśnie protestowały we mnie przeciwko dosiadaniu konia, wszystko mnie bolało i w ogóle byłam w podłym nastroju.

A do tego Jack.

Gdy poprzedniego wieczoru powiedział mi, że był w moim świecie, początkowo myślałam, że to żart. W końcu gdyby to nie był żart, powiedziałby mi od razu, prawda? Choćby po to, żebym lepiej poczuła się w tym dziwnym miejscu, tak obcym i różnym od Nowego Jorku. Dlaczego to ukrywać? Jaki mógł mieć inny powód niż taki, że nie chciał, żebym poczuła się lepiej? Bo niczego miał na tym nie zyskać?

Z każdą godziną spędzoną w siodle oddalaliśmy się od domów Manczkinów, pól pełnych kukurydzy i żyta, a zbliżaliśmy się do puszczy, o której wspominał. Widać to było po zmianie krajobrazu i pogody: najpierw zrobiło się cieplej, zaczął znikać śnieg, pojawiały się zagajniki, poprzetykane tu i ówdzie niewielką osadą lub kilkoma pojedynczymi domami; słońce zaczęło mocniej świecić i w końcu całkiem zniknął gdzieś ten ponury, szaroniebieski kolor, charakteryzujący krainę Manczkinów.

Musiałam przyznać, że przyjęłam to z ulgą.

– Zamierzasz milczeć do samego Emerald City? – zapytał uprzejmie Jack, gdy po kolejnej godzinie drogi zwolniliśmy, by dać odpocząć koniom. W tych okolicach zdarzało nam się spotykać na drodze innych podróżnych, dlatego jechaliśmy bliżej siebie, prawą stroną. – Dorothy, mówiłem ci przecież, że nie mówiłem ci o tym, bo nie uznałem tego za istotne. To nie tak, że stamtąd pochodzę. Po prostu spędziłem tam rok czasu...

– Ale trafiłeś tam! I wróciłeś! – przerwałam mu, gotowa na nowo się pokłócić. Nasza rozmowa poprzedniego wieczoru też tak się skończyła: ja rzuciłam w niego stekiem wyzwisk, on stwierdził, że jestem nienormalna, i oboje zasnęliśmy, śmiertelnie na siebie obrażeni. A rano wcale nie czułam się lepiej. – Udało ci się wrócić do domu, Jack! Nie uznałeś za stosowne powiedzieć, że skoro tobie się udało, ja też na pewno odnajdę drogę do domu?! Naprawdę pomyślałeś, że to nie będzie miało dla mnie znaczenia...?!

– Owszem, tak pomyślałem, bo to był kompletny przypadek! – odkrzyknął, ignorując dziwne spojrzenia miejscowych, którzy właśnie mijali nas drogą pieszo. – Trafiłem tam za pomocą tornada i wróciłem dzięki huraganowi. Nie znam drugiej osoby, której by się to udało, i to w tak krótkim odstępie czasu! Zrozum, Dorothy, to był precedens. Miałem niesamowite szczęście! Nie chcę dawać ci złudnej nadziei na coś, co może się nie udać. To, że mnie się udało, jeszcze nic nie znaczy. Naprawdę.

Pewnie tak naprawdę właśnie o to chodziło. Jack nie chciał robić mi nadziei. Nie chciał, żebym uwierzyła, że mój powrót byłby możliwy, a potem srodze się zawiodła. Trudno powiedzieć, czy zrobił to ze względu na mnie, czy wolał po prostu nie uchylać rąbka tajemnicy, jeśli chodziło o jego przeszłość, ale nie miało to większego znaczenia. I tak zamierzałam być o to na niego zła.

– Jeśli tobie się udało, to mnie też się uda – odparłam uparcie. – Wrócę do domu.

Trąciłam Gwiazdę piętami, żeby przyspieszyła kroku, ale Jack natychmiast zrobił to samo i się ze mną zrównał. Przyglądał mi się z jawnym zainteresowaniem, aż jego szare spojrzenie zaczęło mnie peszyć.

– Dlaczego? – zapytał po prostu. – Dlaczego aż tak ci na tym zależy, Dorothy? Co takiego jest w twoim świecie, do kogo tak się spieszysz? Do mężczyzny?

Czy naprawdę uwierzyłby i zrozumiał, gdybym mu powiedziała? Westchnęłam. Nie byłam nim, nie miałam nic do ukrycia. No, może prawie. W każdym razie mogłam mu powiedzieć, dlaczego chciałam wrócić, jeśli to właśnie chciał usłyszeć. Proszę bardzo.

Związana przeznaczeniem | Romans paranormalny | ZAKOŃCZONEWhere stories live. Discover now