48. Dorothy i albatros

3.5K 399 150
                                    

Arkansas powitało nas wyżynami, dużą ilością lasów i szeroką, płynącą praktycznie wzdłuż drogi Arkansas River, dopływem Missisipi o brzydkim, brudnobrązowym kolorze, tak bardzo różniącym się od rzeki przepływającej przez Emerald City, którą pamiętałam z mojej niedawnej wizyty w Oz. Siedziałam już wtedy na przednim siedzeniu, żeby nie dać Jackowi powodów do martwienia się o mnie, zaglądania do mnie do tyłu i – nie daj Boże – zauważenia, że płakałam.

Było mi źle, było mi ciężko na sercu i tym bardziej widoki, które przewijały się za oknami samochodu, gdy Jack coraz pewniej prowadził samochód poza Fort Smith, źle na mnie wpływały. Siedziałam więc na przednim siedzeniu pasażera, z brodą opartą o dłoń, wpatrując się beznadziejnie w krajobraz za oknem i udawałam, że byłam zbyt zajęta, by porozmawiać z Jackiem. Nie bardzo zresztą wiedziałam, o czym miałabym z nim rozmawiać.

Wszystko, co chciałam mu powiedzieć, zmieściłoby się w dwóch słowach.

Lub ewentualnie w dwudziestominutowej przemowie, w której wyjaśniłabym swoje beznadziejne zachowanie od samego początku, a ostatecznie od chwili, gdy powiedział, że mnie kocha. To wtedy najbardziej ześwirowałam.

Miałam tego dość. Przez moje idiotyczne przekonania, że lepiej wiedziałam, co dla nas obojga było dobre i co się wokół mnie działo, straciliśmy już zbyt dużo czasu. A jednak siedziałam w wynajętym na prawo jazdy cioci samochodzie bez słowa, wyglądając przez okno, zaś Jack nie próbował przerywać tej ciszy, zapewne przekonany, że miała na mnie wpływ terapeutyczny. Nie miała. Sprawiała tylko, że denerwowałam się coraz bardziej i to nie tylko z powodu ciotki.

Nieważne. To wszystko było nieważne. Nieważne, że nie wiedziałam, czego chciałam od życia i nie miałam pojęcia, gdzie powinnam wylądować. Nieważne, że bałam się zobowiązań, przywiązania się do Jacka i utraty go tak samo, jak utraciłam dwóch ważnych facetów w moim życiu – ojca i wujka. Nieważne, że on podobno miał stać się przyczyną mojej śmierci. Jack był jak miecz Damoklesa. A ja nawet nie miałam stuprocentowej pewności, że to zagrożenie było prawdziwe.

Przed oczami ciągle miałam bladą, śmiertelnie spokojną twarz cioci, która zginęła, ratując mnie od śmierci. Nie uczyłam się na błędach. Już raz prawie zginęłam i mimo to nie powiedziałam mu, co do niego czułam. Naprawdę musiałam to przechodzić ponownie? Naprawdę musiałam przypominać sobie, że gdyby nie ona, nigdy nie miałabym okazji mu tego powiedzieć? Jasne, chodziło o coś więcej niż tylko o moje uczucia do Jacka, nie dlatego ciocia oddała za mnie życie. Ale zrobiła to. A ja, jeśli chciałam sobie udowodnić, że ta śmierć nie poszła tak całkiem na marne, musiałam coś zrobić. Coś zmienić.

Powiedzenie Jackowi całej prawdy wydawało mi się dobrym początkiem.

Trzy godziny jazdy upłynęły nam w nieprzerwanej ciszy, i pomijając nieustający ból w okolicach serca, milczenie z nim było przyjemne. Chociaż spędziliśmy mnóstwo czasu w szpitalu, a później na zakupach – musieliśmy wymienić ubrania, bo obydwoje mieliśmy je ubrudzone krwią – i wynajmie samochodu, i tak dojechaliśmy na miejsce z godzinnym zapasem.

Okolica, w której Jack zaparkował auto, była niemalże całkiem wyludniona. Zjechaliśmy z Massard Road na jakąś boczną, utwardzaną drogę i chwilę później Jack zatrzymał się na poboczu, wjeżdżając na nie trochę głębiej, by nie tarasować przejazdu, a ja rozejrzałam się dookoła. Otaczała nas łąka, na której niemalże nic nie rosło; za łąką natomiast z obydwu stron rozpościerał się zielony, liściasty las. Jak okiem sięgnąć nie widziałam ani jednego domostwa; również droga była pusta, nie licząc naszego samochodu. Spojrzałam pytająco na Jacka i odezwałam się po raz pierwszy, odkąd wsiadłam do auta w wypożyczalni jakieś trzy godziny wcześniej.

Związana przeznaczeniem | Romans paranormalny | ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz