To wyglądało naprawdę dziwacznie: wataha śnieżnobiałych wilków niemalże w środku miasta, lawirująca między budynkami, samochodami i latarniami, by dostać się do domu cioci. Odruchowo cofnęłam się o krok, nie mogłam jednak oderwać od nich wzroku, wyglądały tak niesamowicie. Zacisnęłam dłonie na parapecie, z trudem przypominając sobie, że przecież one nie mogły mnie zobaczyć. Nawet gdyby widziały tak jak ludzie, w sypialni było ciemno, a ja stałam za firanką i po prostu nie mogły.
Wilki szły ostrożnie, powoli, ale cały czas zbliżały się w stronę domu. Kiedy któryś z nich zatrzymał się i zawył, unosząc pysk do góry, wreszcie oderwałam nogi od podłogi i wybiegłam na korytarz, po omacku chwytając się ścian. Znałam ten dom dobrze i nie potrzebowałam światła, ale i tak uderzyłam palcami prawej stopy o poręcz schodów.
Stłumiłam przekleństwo i podbiegłam do pierwszych z brzegu drzwi, za którymi znajdowała się sypialnia cioci. Zapukałam niezbyt głośno, ale długo, a następnie powiedziałam półgłosem:
– Ciociu, obudź się. Mamy kłopoty!
Drzwi sypialni Jacka otworzyły się i łowca czarownic stanął w progu, już w pełni ubrany i gotowy do drogi. Dopiero ten widok uświadomił mi, że nadal miałam na sobie jedynie luźny, brązowy T–shirt i jasnoszare szorty, w których zazwyczaj spałam. Jack rzucił mi krytyczne spojrzenie, które zidentyfikowałam bez pudła pomimo półmroku panującego na korytarzu, po czym narzucił na ramiona kurtkę – skórzaną kurtkę wujka, która pasowała na niego zaskakująco dobrze. Chyba miała sporo lat.
– To był zły pomysł, że w ogóle się tu zatrzymaliśmy – powiedział, nie starając się nawet ściszyć głosu. To w zasadzie nie miało znaczenia, w końcu wilki i tak wiedziały na pewno, że byliśmy w domu. – Niepotrzebnie tylko naraziliśmy na niebezpieczeństwo twoją ciotkę. Musi teraz jechać z nami.
– Oczywiście, że musi – potwierdziłam z lekką paniką w głosie. – Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby ją tu zostawić...!
– Co się tutaj dzieje? – Ciocia Ruth wyjrzała z sypialni, równocześnie starannie opatulając się szlafrokiem. Jej miodowe włosy były rozczochrane, związane w niedbały kok na czubku głowy; ciocia patrzyła na nas lekko zmrużonymi oczami, co jeszcze powiększało jej zmarszczki w kącikach oczu. – Dlaczego nie śpicie?
Wymieniliśmy z Jackiem spojrzenia. Niby co miałam jej powiedzieć?
– Mamy kłopoty – powtórzyłam po chwili, z namysłem. – Musimy natychmiast wyjechać.
– Jak to? Już? – Pomimo wszystko, w głosie ciotki usłyszałam żal. – Nie zdążyłam nawet...
– Nie, nie rozumiesz, ciociu – przerwałam jej pospiesznie. – Musisz jechać z nami. Nie możesz zostać tu sama, nie będziemy mogli cię ochronić i ty też sama nie dasz sobie rady. Przepraszam, ale przez nas teraz i ty jesteś w niebezpieczeństwie.
– W niebezpieczeństwie? O czym ty mówisz, Dee? – Ciocia posłała mi przestraszone spojrzenie. – W co ty się właściwie wplątałaś? To jego wina, prawda?
– Nie mamy na to czasu – wtrącił Jack niecierpliwie, zupełnie nie przejmując się oskarżeniami cioci. – Ruth, musi się pani ubrać i spakować. Wszelkie pytania może pani zadać później, ale na razie nie ma na to czasu. Musimy uciekać, rozumie to pani? – Ciotka kiwnęła automatycznie głową, nie spuszczając z niego przerażonego spojrzenia, a Jack zwrócił się z kolei do mnie, również tym stanowczym tonem głosu: – Dorothy, idź się ubrać. Masz dwie minuty.
Nie czekałam, aż powie mi to ponownie. Kiwnęłam głową i zniknęłam w mojej sypialni, po czym chwyciłam pierwsze lepsze dżinsy, tę samą melanżową koszulkę, którą zdjęłam z siebie wieczorem przed spaniem i moje własne adidasy, które musiały wraz z resztą rzeczy wrócić z Nowego Jorku. W szafie znalazłam też moją własną skórzaną kurtkę, którą zabrałam mimo panującego w Kansas lata. Nie wiedziałam przecież, w jakich warunkach znajdziemy się później.
YOU ARE READING
Związana przeznaczeniem | Romans paranormalny | ZAKOŃCZONE
AdventureKiedy Dorothy Gale podczas lunchu spotyka dziwną kobietę, która daje jej klucz i karteczkę, nawet nie spodziewa się, co nastąpi później. Uciekając przed niespodziewaną burzą, Dorothy przypadkiem używa klucza i trafia... prosto do chatki pewnej bardz...