10. Dorothy i Miasto Graniczne

4K 424 43
                                    

Z lasu wyszłam nieco za późno i stanowczo nie w miejscu, o którym wspominała Annabelle.

Pierwsze stwierdziłam po słońcu, które wychylało się właśnie zza horyzontu, drugie natomiast po braku rzeki, o której wspominała zielarka. Chociaż rozejrzałam się po okolicy bardzo dokładnie, nic takiego nie dostrzegłam, co kazało mi przypuszczać, że moja orientacja w terenie jednak nie była tak dobra, jak sądziłam, i po prostu zabłądziłam.

Nie ma co, świetnie. Plany Jacka były równie dobre co plany Annabelle.

Kostka, na którą utykałam, puchła coraz bardziej i zaczynałam mieć wątpliwości co do medycznych umiejętności zielarki. Cały czas pulsowała tępym bólem i nic nie wskazywało na to, by miało mi się polepszyć, coraz bardziej więc zaczynałam się obawiać, czy aby jednak nie była skręcona. To wybitnie utrudniłoby nam dalszą podróż.

Postanowiłam chwilę odpocząć na skraju lasu, za którym rozpościerała się wielka, kolorowa łąka. Monotonia tutejszych krajobrazów powoli zaczynała mnie irytować, choć było to nieco irracjonalne, biorąc pod uwagę, że choćby w moim rodzinnym Kansas było bardzo podobnie. Jack wspominał jednak, że wkrótce dotrzemy do pasma górskiego, za którym rozpościerała się pustynia, miałam więc nadzieję na niedługą zmianę otoczenia. Co pewnie było z mojej strony bardzo lekkomyślne.

Łąka pełna była najprzeróżniejszych rodzajów kwiatów, które tworzyły prawdziwy kolorowy dywan. Postanowiłam nie iść wzdłuż lasu, ale przejść przez łąkę, po prostu ze względu na przyjemność, jaką miało mi to sprawić. Kiedy już chwilę odpoczęłam, ruszyłam w dalszą drogę; na horyzoncie nie widziałam żadnych zabudowań ani ludzi, nie przejmowałam się więc ewentualnym pościgiem. Zanurzyłam się w morze kwiatów, czerpiąc przyjemność z ich upajającego zapachu i oszałamiających kolorów. Byłam niemalże całkowicie pewna, że w moim świecie nie było takich kwiatów.

Posuwałam się do przodu powoli, zważywszy uszkodzoną nogę, i z każdą chwilą coraz bardziej kręciło mi się w głowie od zapachu kwiatów. Zaczęłam nieco skręcać w lewo, żeby jednak tak całkiem nie odchodzić od lasu, nie przejmowałam się jednak bólem głowy, bo w oddali przed sobą widziałam zmieniający się krajobraz, sugerujący, że ukwiecona łąka gdzieś tam się urywała. Nie byłam nawet pewna, czy szłam w dobrym kierunku, bo wprawdzie tak sugerowało mi prześledzenie kierunków od poprzedniego wieczora, które wykonałam w myślach, ale zawsze pozostawiałam możliwość pomyłki spowodowanej brakiem orientacji w terenie. Uznałam jednak, że prędzej czy później ich spotkam; zakładałam, że gdy nie dojdę na czas do mostku, zaczną mnie szukać, bo przecież oboje potrzebowali mnie do przedostania się do Emerald City.

Kwiaty wkrótce zaczęły rzednąć, powietrze stało się świeższe i głowa przestała mnie boleć, co przyjęłam z ulgą. Łąka była wprawdzie piękna, zwłaszcza w promieniach wschodzącego właśnie słońca, ale najwyraźniej wszystko, co piękne, bywało też niebezpieczne. Wkrótce jednak odkryłam, że rzednące kwiaty ustępowały miejsca pięknym, krwistoczerwonym makom, których było na łące coraz więcej w miarę, jak poruszałam się przed siebie. Stanowiło to niesamowity widok; czerwone płatki maków odcinały się mocno od zieleni trawy, tworząc istny czerwony dywan. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego nagromadzenia maków; zastanawiałam się nawet, czy była to jakaś uprawa, wyglądało jednak na to, że kwiaty rosły zupełnie dziko. Zanurzyłam się między nie, idąc powoli przed siebie i przyglądając się z zachwytem temu niecodziennemu widokowi.

W pierwszej chwili nie zauważyłam nawet, że coś było nie tak. Po prostu szło mi się coraz gorzej, oddychało coraz trudniej i byłam coraz bardziej zmęczona. Pomyślałam w końcu, że może to przez zapach kwiatów, więc postanowiłam jak najszybciej opuścić łąkę maków; rozejrzałam się dookoła, by stwierdzić, do którego jej końca miałam najbliżej, i zmarszczyłam brwi, nie widząc końca z żadnej strony. Gdzieś po lewej jednak przede mną ciągle majaczył las, z którego wyszłam, postanowiłam więc iść w jego stronę, uznając, że tam przecież maki musiały się kończyć. Szło mi to jednak z trudem, bo w rękach miałam coraz mniej siły, a nadal nie mogłam stawać na prawej nodze. Nic dziwnego więc, że z każdą chwilą szłam wolniej i wolniej, aż w końcu jedna z gałęzi wypadła mi z ręki i straciłam równowagę.

Związana przeznaczeniem | Romans paranormalny | ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz