44. Dorothy i metody naukowe

Start from the beginning
                                    

– To nie jest kwestia zaufania, tylko rozsądku – zaprotestowałam odruchowo. – Nie znam cię na tyle, by wiedzieć, czy mogę ci ufać.

– Ale ufasz Jackowi, a on ufa mnie. To nie wystarczy?

– No właśnie. A jakim cudem właściwie Jack tak bardzo ci ufa? – Zatrzymałam się w połowie chodnika, rzucając Jo podejrzliwe spojrzenie. Niesforne pasmo miodowych włosów wyrwało się spod nieporządnego koka Jo, kobieta odsunęła je więc za ucho niecierpliwym gestem. – Widział cię raz, jakieś trzynaście lat temu. Więc jak to jest?

– Widział mnie raz? – prychnęła Jo, spoglądając na mnie protekcjonalnie zza szkieł okrągłych okularów. – Jack spędził u mnie niemalże miesiąc, zanim znalazłam odpowiednie tornado. Teraz macie więcej szczęścia, bo nie będziecie musieli tyle czekać. Powinnaś się cieszyć, Dorothy.

– Jakoś się nie cieszę – mruknęłam, odrywając wreszcie stopy od chodnika, by dojść do domu. – Może dlatego, że trudno mi uwierzyć komuś, kto czekał niemalże miesiąc, żeby w końcu posłać Jacka prosto do zamku Czarownicy z Zachodu.

Zdążyłam dojść do drzwi, nie niepokojona przez Jo. Nie oglądałam się za siebie, więc nie wiedziałam, czy szła za mną, ale najwyraźniej jednak stała przez ten czas w tym miejscu, gdzie ją zostawiłam, bo kiedy w końcu sięgnęłam do klamki drzwi, usłyszałam głośne kroki Jo za sobą na schodach werandy i po chwili kobieta stanęła obok mnie. Jedno jej spojrzenie wystarczyło, żebym zrezygnowała z otwarcia drzwi. To najwyraźniej jeszcze nie był koniec rozmowy, a ja najwyraźniej byłam zbyt uprzejma, by ją zignorować.

– Ale nic mu się nie stało. – To nie było pytanie, tylko stwierdzenie, jakby Jo chciała przekonać samą siebie. – Wyszedł z tego cało...

– Jeśli bardzo chcesz wiedzieć, Czarownica torturowała go i biła, by zdobyć Klucz – odparłam uprzejmie, bo w przeciwieństwie do Jacka nie widziałam powodu, by to przed nią ukrywać. Powinna wiedzieć, w co go wpakowała, nawet jeśli on nie chciał, by się nad nim litowała. – Ma pięknie rozorane od chłosty plecy. I wybacz, że to powiem, Jo, bo może podważam w ten sposób twoje kompetencje albo oskarżam o złe zamiary względem Jacka, ale... naprawdę nie wiedziałaś, gdzie wypuści go tamto tornado?

Jo otwarła usta, żeby coś odpowiedzieć, ale po wyrazie jej oczu domyślałam się, że nie wiedziała co odpowiedzieć tak samo jak ja; nie udało mi się jednak zmusić jej do powiedzenia wreszcie czegoś sensownego, bo w następnej chwili drzwi zewnętrzne się otwarły, a w progu stanął lekko zirytowany Jack. Tym samym nasza rozmowa w cztery oczy urwała się właśnie w momencie, gdy zaczynała się robić ciekawa.

– Dziewczyny, rozumiem, że chcecie sobie pogadać, ale może mogłybyście nie robić tego na widoku? – zaproponował z rozbawieniem. – Wolałbym, żeby Dorothy nie zobaczył ktoś, kto nie powinien jej tu widzieć.

– I naprawdę się dziwisz, że ci nie ufam? – zapytałam jeszcze Jo, po czym, kończąc tym samym naszą rozmowę, weszłam do domu. Jack spoglądał za mną ze zdziwieniem, zapewne nie wiedząc, skąd wziął mi się taki wniosek, to jednak nie było ważne. Ważne, że w końcu zagrałam w otwarte karty z Jo.

Jedno nie ulegało wątpliwościom: Jo naprawdę troszczyła się o Jacka i o niego martwiła. W końcu informacja o chłoście wyraźnie zrobiła na niej wrażenie, nawet jeśli Jo próbowała nie dać tego po sobie poznać. To nie było tak, że była złym człowiekiem albo coś knuła, bo w zasadzie w ogóle nie chodziło o nią. Chodziło o mnie i moją niemożność zaufania kobiecie, która naraziła już kiedyś Jacka na ogromne niebezpieczeństwo. Oni obydwoje mogli mówić, że pomogła mu wrócić do domu, ale ja widziałam w tym coś innego. Widziałam kobietę, która trzynaście lat temu podjęła niepotrzebne ryzyko, wysyłając małego chłopca w nieznane i nie wiedząc nawet, co spotka go na drugim końcu tego tornada. O to miałam do niej pretensje.

Związana przeznaczeniem | Romans paranormalny | ZAKOŃCZONEWhere stories live. Discover now