10. Dorothy i Miasto Graniczne

Start from the beginning
                                    

Krzyknęłam, gdy biodro obiłam sobie o ziemię; zapach maków stał się jeszcze mocniejszy, gdy znalazłam się na poziomie parteru. Podniosłam się natychmiast do pozycji siedzącej, czując zawroty głowy, z każdą chwilą coraz silniejsze. Cholera.

Niejasno przypomniałam sobie coś o makach, o których dawno temu, jeszcze będąc dzieckiem, czytałam w Czarnoksiężniku z krainy Oz. Niewiele zostało mi w głowie z tamtej książki, ale na ich temat akurat coś tam pamiętałam. A przynajmniej wystarczająco, by wiedzieć, że powinnam się stamtąd jak najszybciej wynosić.

Ignorując ostry ból, przeszywający kostkę za każdym razem, gdy próbowałam stanąć na prawej nodze, znalazłam moje patyki i z ich pomocą podniosłam się do pozycji stojącej. Jeżeli to rzeczywiście było to, o czym myślałam, musiała się stamtąd zabierać, choćbym miała wrócić z powrotem do lasu. Co ta Annabelle sobie myślała?! Znała okolicę, a nie wiedziała, że na łące rosły maki, które, wedle wszelkich moich podejrzeń, były trujące?!

Byłam coraz słabsza i oczy zamykały mi się coraz częściej; powieki strasznie mi ciążyły i naprawdę trudno było mi się utrzymać w pozycji pionowej. Wpatrzyłam się w majaczącą przede mną ścianę lasu, do której musiałam dotrzeć, ale wiedziałam, że byłam za daleko i wiedziałam, że nie zdążę. Byłam za słaba i zbyt wolna.

Kiedy upadłam po raz drugi, nie byłam już w stanie się podnieść. Miałam tylko ochotę zamknąć oczy i spać, spać jak najdłużej, zapomnieć o bólu, troskach i przeszkodach, które mnie czekały, i po prostu zanurzyć się w tę ciemną, bezpieczną, słodką nicość snu. Maki pachniały oszałamiająco, a noga bolała mnie coraz bardziej i wcale nie miałam ochoty kontynuować tej ucieczki. Chciałam tylko się położyć i spać, bo sen oznaczał ciemność.

Tylko że nie bardzo.

Podniosłam głowę, czując, że nie byłam już na łące sama. W pierwszej chwili chciałam się zerwać, uciekać, przypominając sobie, że nie mogłam zostać na tej łące, ale później zamarłam. W moją stronę dążyła wysoka, ciemnowłosa kobieta ubrana w długą, białą szatę. Widziałam ją już wcześniej we śnie, wtedy, gdy miałam wysoką gorączkę. Mamę.

Właśnie wtedy zrezygnowałam z ucieczki. Zrozumiałam, że to już nie była jawa.

– Co ty tu robisz? – zapytałam, podnosząc się na nogi. Oczywiście kostka mnie nie bolała. – Dlaczego znowu cię widzę?

– Próbuję do ciebie dotrzeć, kochanie, a to jedyne momenty, kiedy mogę to zrobić – odparła mama, uśmiechając się delikatnie. Stanęła kilka kroków przede mną, nie podeszła bliżej i ja też nie odważyłam się tego zrobić. – Martwię się o ciebie.

– Nie musisz – zaprotestowałam, przyjmując ten sen i ostatecznie się w niego zagłębiając. W końcu czemu nie miałabym tego zrobić? Pogodziłam się z Oz, w którym wszystko było postawione na głowie, czemu nie z tym? – Jakoś sobie radzę.

– Właśnie widzę. – Rzuciła mi wymowne spojrzenie tych ciemnoniebieskich oczu, tak bardzo podobnych do moich. – Dorothy, umrzesz, jeśli nikt nie znajdzie cię na tej łące.

– Wiem – przyznałam, chociaż serce i tak zabiło mi mocniej na te słowa. – A ty z pewnością wiesz, że nie umrę. Znajdą mnie.

– Jack i Annabelle? – Podniosła brwi. Stanowczo kiwnęłam głową. – To nie są dla ciebie właściwi towarzysze, kochanie. Annabelle jest naiwna i zapatrzona w Jacka, a on...

– Tak? A on? – drążyłam, kiedy zamilkła, chociaż musiałam być masochistką, że chciałam to usłyszeć. – On był jedynym człowiekiem, który pomógł mi, gdy tu trafiłam. Nie dojdę sama do Emerald City, wiesz o tym, na pewno wiesz, a Jack jest jedyną osobą, która chciała mnie tam odprowadzić. To niedokładnie tak, że ustawiała się cała kolejka!

Związana przeznaczeniem | Romans paranormalny | ZAKOŃCZONEWhere stories live. Discover now