Rozdział 19

144 8 12
                                    

Christopher

Mój motocykl pędził zatłoczoną ulicą Bostonu w pełnym blasku porannego słońca. Niemal nie zwracałem uwagi na znaki drogowe i sygnalizację świetlną, moim celem było gnać przed siebie i dotrzeć do celu tak szybko, jak to tylko było możliwe.

Wyprzedzałem samochody jeden po drugim i nie przejmowałem się odgłosami klaksonów, ani również krzykami zdenerwowanych kierowców. Zajeżdżałem im drogę i nieraz zmuszałem do gwałtownego hamowania, a mimo to sam nie zwalniałem. Adrenalina buzowała we mnie, a moje serce waliło jak młotem. Żałowałem tylko tego, że miejsce, do którego się udawałem, było tak daleko.

Przyspieszałem coraz bardziej, pot spływał obfitymi kroplami po moim rozpalonym czole, a przez kask nie miałem nawet możliwości przetrzeć twarzy rękawem. Czułem jak pistolet przylega mi mocno do prawego biodra, a skórzana kurtka opina moje napięte mięśnie. Dużo czasu minęło, odkąd ostatni raz potrzebowałem broni.

Zbliżałem się do celu. Nie byłem tutaj od wielu lat, lecz pamiętałem to miejsce tak dobrze, jakbym był tu wczoraj. Przerażająco często ukazywało się ono w snach, które pragnąłem wyprzeć ze swojej podświadomości.

Od celu dzieliło mnie już zaledwie pięć minut drogi, ale i tak uparcie przyspieszałem jeszcze bardziej.

Nie byłem tak zdeterminowany od czasu, gdy widziałem Jihoona po raz ostatni. Starałem się nie myśleć o Eli'u i o tym, co teraz się z nim działo. Obraz jego przerażonej twarzy nie chciał zniknąć mi sprzed oczu i ciągle powracał. Nie znikał również obraz twarzy mężczyzny, który spieprzył niemal połowę mojego ponad trzydziestoletniego życia.

Bałem się tego spotkania, nie mogłem temu zaprzeczyć, lecz czułem też gorzkie ukłucie satysfakcji na myśl, że w końcu otrzymałem pretekst, aby stanąć z nim twarzą w twarz. Zawsze brakowało mi odwagi i nie chciałem narażać się bez powodu, ale obrona Eli'a mogła być początkiem zemsty, o jakiej zawsze rozmyślałem, lecz jakiej nie ośmieliłem się nawet planować.

Kiedy w końcu dojechałem na miejsce, zaparkowałem motocykl w miejscu niewidocznym z ulicy. Pospiesznie ściągnąłem kask i rozejrzałem się.

Magazyn był nieco oddalony od głównej drogi, ale nie bardzo. Do tego był ogromny. Jego metalowa karbowana ściana ciągnęła się na około dwieście metrów wzdłuż wąskiego chodnika i mniej więcej dziesięć metrów w górę. Nie rzucał się w oczy, bo otoczony był kilkoma podobnymi, ale ja nie byłem w stanie pomylić go z żadnym innym. Miejsce to nie dawało o sobie zapomnieć.

Pobiegłem przed siebie pogrążonym w cieniu chodnikiem. Przystanąłem dopiero przed samym zakrętem, dysząc ciężko bardziej ze strachu, niż ze zmęczenia. Oprócz nikłych odgłosów dochodzących z ulicy, nie słyszałem żadnych dźwięków dobiegających ze środka.

Byłem zdeterminowany, a jednak nie miałem pojęcia, co robić. Gdzie przebywał Eli? Magazyn był wielki, a chłopak mógł znajdować się wszędzie. Chwyciłem nerwowo pistolet zapięty przy pasku, aby upewnić się, że ten wciąż tam jest, i rozejrzałem się. Tuż za ścianą znajdowało się wejście do środka. Byłem pewien, że jeśli zdecyduję się na przejście przez te drzwi, nie będzie odwrotu. Zacisnąłem mocno zęby i pomyślałem, że przecież nie po to pędziłem jak na złamanie karku przez pół Bostonu, aby teraz pozwolić sobie na chwilę zwątpienia i utratę cennych minut.

Wziąłem głęboki oddech, chwyciłem pistolet w dłonie i powoli, ostrożnie, czując jak serce podchodzi mi do gardła, minąłem zakręt. Duże metalowe drzwi były uchylone. Mosiężna kłódka wisiała nisko na zardzewiałym łańcuchu. Otworzyłem drzwi szerzej, a one wydały z siebie niezbyt głośny, lecz nieco złowrogi we wszechobecnej ciszy odgłos. Zacisnąłem powieki. Byłem pewien, że mnie usłyszeli, choć ja sam nie słyszałem zupełnie nic. Pomimo poczucia, że nikogo nie ma w pobliżu, dobrze wiedziałem, że mnie obserwują.

QUICKSANDWhere stories live. Discover now