Rozdział 5

232 7 11
                                    

Phil

Kiedy od małego jest ci wpajane, kim powinieneś zostać w przyszłości, nieświadomie przyzwyczajasz się do tej wizji. W późniejszym czasie być może zyskujesz nieco więcej samozaparcia, aby z tym walczyć lub też – tak jak ja – akceptujesz to.

Nazywam się Phil Curtin i jestem onkologiem. Mój ojciec również nim był, ale pałeczka została przejęta przeze mnie rok temu, gdy po sześciu latach wspólnej pracy musiałem zacząć działać w pojedynkę. Ojciec był mistrzem w swoim fachu i nie mogłem mieć lepszego nauczyciela, lecz podeszły wiek zaczął mu się dawać we znaki. Nie jest to zawód, w którym można pozwolić sobie na drżenie rąk i zapominanie o drobnostkach.

Choć nie odebrało mu to zbieranej przez dziesięciolecia wiedzy, Roger Curtin dał za wygraną i przeniósł się wraz ze swoją żoną, a moją matką do naszego drugiego domu w Górach Skalistych na południu stanu Wyoming. Zbudował go własnymi rękami, tak samo jak naszą niewielką rodzinną klinikę przylegającą do domu, w którym się wychowałem. To naprawdę wielki gość, ja już od dziecka starałem się, aby mógł być spokojny, gdy będzie oddawać ją w moje ręce.

Ojciec od zawsze uwielbiał ludzi, kontakt z nimi, a przede wszystkim pomoc, którą mógł im oferować. Ja nie byłem ani towarzyski, ani również nie posiadałem aż tak rozwiniętej empatii, lecz od zawsze czułem pociąg do tego, co robił mój tata. Kiedy o tym myślę, bardziej interesował mnie ten bardziej przyziemny aspekt onkologii. Aspekt medyczny, rzeczowy, który nie miał nic wspólnego z niesieniem pomocy, a jedynie z rozwiązywaniem problemów i dochodzeniem do sedna sprawy.

Jeden dzień wywrócił trochę moje poukładane życie do góry nogami, choć z drugiej strony ktoś stojący obok mógłby nie dostrzec żadnej zmiany. Ellen Tunney zadzwoniła do mnie pięć lat temu pewnego lipcowego poranka. Pamiętam to dobrze, bo w pierwszej chwili miałem wrażenie, że dzwoni do mnie dziewczyna o wiele młodsza, niż osiemnastoletnia wtedy Ellen.

Dopiero, gdy zabrnęliśmy do głównej części problemu zrozumiałem, że mam do czynienia z osobą rozpaczliwie szukającą pomocy. I choć Ellen była spokojna i rzeczowa, między słowami wyczytałem, że jeśli ja i mój ojciec jej nie pomożemy, to nie pozostał jej już nikt inny.

Nie chodziło o nią, chodziło o jej ojca, który od dwóch lat walczył ze złośliwym nowotworem trzustki. Wszyscy lekarze rozkładali ręce, a gdy po spotkaniu z Ellen dowiedziałem się szczegółów, ja również bym rozłożył, gdyby... gdyby nie ona.

Nigdy w życiu nie poczułem czegoś tak fascynującego, jak w momencie ujrzenia jej po raz pierwszy. Czy to było zauroczenie? Być może. Ellen od wejścia powitała mnie promiennym uśmiechem, który skutecznie przegnał wszystkie ciemne chmury, które zdążyły przez całe życie nagromadzić się nad moją głową.

Nigdy nie połączyło nas żadne głębsze uczucie, a przynajmniej żadne w typowo damsko-męskim znaczeniu. W jej towarzystwie czułem się nad wyraz dobrze, ona również wydawała się mnie polubić, lecz zbyt przejęta była stanem swojego taty, aby myśleć o czymś więcej. Ja również nie chciałem nalegać i zamiast brnąć w drogę, która może zakończyć się stromą przepaścią, po prostu zadowoliłem się tym, że połączyła nas silna przyjaźń.

Ellen była pierwszą osobą, której bałem się powiedzieć prawdę. Bałem się przyznać, że dla jej taty nie ma ratunku i mogę pomóc jedynie nieznacznie wydłużyć jego życie, które i tak nie miało być dla niego w pełni satysfakcjonujące. Nie miałem na myśli kilku długich lat, podczas których mógłby jeszcze nacieszyć się swoją córką, która przed momentem wkroczyła w dorosłość, lecz wydłużenie kilku tygodni do co najwyżej kilku miesięcy.

– Nie musisz być dla mnie łagodny – rzekła mi, gdy od tygodnia zwodziłem ją mówiąc, że wciąż jestem w trakcie badań i nie mam jej jeszcze zbyt wiele do powiedzenia. – Ja wiem, że nie jest dobrze. Po prostu... powiedz mi to.

QUICKSANDWhere stories live. Discover now