Rozdział 1

322 21 34
                                    

Ellen

Nazywam się Ellen Tunney i mam prawie dwadzieścia cztery lata, choć większość z was, widząc mnie po raz pierwszy, zapewne wzięłaby mnie za o wiele młodszą. Nie narzekam na to, choć nieco krąglejsze kształty i kilka centymetrów wzrostu więcej z pewnością dodałyby mi pewności siebie. Należę jednak do osób twardo stąpających po ziemi i wiem, że nie mogę narzekać na rzeczy, na które nie mam wpływu.

Ta historia zaczyna się od akcji. Nie był to jednak mój świadomy wybór, a raczej nachalny atak kilku brutalnych zbiegów okoliczności.

Tego dnia, gdy to wszystko się zaczęło, szłam przed siebie otoczona blaskiem wczesnowiosennego słońca. Wysokie obcasy moich beżowych botków stukały wesoło o chodnik, a odgłos ten ginął w morzu dźwięków wielkiego Bostonu. Nie zwracając uwagi na ludzi, którzy mnie mijali, wolałam przyglądać się witrynom sklepowym i w spokoju cieszyć się tym, że w wysokich butach do stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu brakowało mi zaledwie odrobinę.

Marcowy wiatr powodował rumieńce na mojej zazwyczaj bladej cerze i rozwiewał pukle ciemnych włosów, których nie byłam w zwyczaju wiązać. Tego dnia dopisywał mi dobry humor, ale po dwugodzinnych zakupach marzyłam tylko o wypiciu ciepłej herbaty, siedząc na wygodnej kanapie przy książce lub telewizorze. A gdy już odpocznę po całym tym męczącym dniu, będę mogła rozkoszować się widokiem zakupionych sukienek, spodni i butów.

Same zakupy nie były jednak tego dnia dobrym pomysłem, zwłaszcza po kilkugodzinnej porannej zmianie w barze, gdzie wędrowałam od stolika do stolika, wycierając blaty i zbierając brudne talerze. Nawet teraz na ulicy czułam wokół siebie słodkawą woń frytek i smażonych krewetek. Od długiego czasu myślałam nad zmianą pracy, ale wszystko wokół mnie było zbyt stabilne, abym mogła się za to zabrać.

Nie spodziewałabym się, że ten piękny wiosenny dzień będzie początkiem dla wszystkich wydarzeń, które miały nastąpić. Później zastanawiałam się nie raz, co tak naprawdę zadecydowało o dalszym rozwoju sytuacji. Miałam świadomość, że nie ma sensu analizować tego, co zrobiłam nie tak, lecz myśli te przychodziły same i za nic nie byłam w stanie przegnać ich na bok.

Czy to wszystko zaczęło się od tego, że spóźniłam się na autobus, czy może już wtedy, gdy zwolniłam na chwilę tempo, aby przyjrzeć się przepięknej niebieskiej sukience za jedną ze sklepowych witryn, tracąc zupełnie poczucie czasu? A może stało się to później, gdy idąc w efekcie do domu na piechotę stwierdziłam, że wybiorę drogę na skróty i zamiast główną ulicą przejdę się wzdłuż chodników ciągnących się między sklepowymi magazynami?

Chodziłam tamtędy mnóstwo razy, gdy nie miałam ochoty na dłuższy spacer. Nie były to ciemne, ani ponure zaułki, lecz zwyczajne boczne uliczki, którymi od czasu do czasu przechadzali się ludzie chcący skrócić sobie drogę lub pracownicy pobliskich sklepów kończący właśnie zmianę, czy wyrzucający śmieci. To tu znajdowały się zaplecza biur, restauracji, butików i antykwariatów, mających wejście przy głównej ulicy. Nie czułam się tutaj nieswojo. Zaplecze baru z krewetkami, w którym pracowałam, wyglądało bardzo podobnie.

Minęłam dwa ogromne jasnoniebieskie kontenery ustawione pod ścianą wysokiego magazynu. Tynk odchodził nad nimi ogromnymi płatami. Z pobliskiego placu zabaw dochodziły radosne okrzyki bawiących się tam dzieci, a ja oczami wyobraźni widziałam jak wspinają się po drabinkach, lepią babki z piasku i bujają się na huśtawkach. Wizja ta sprawiała, że dzień ten wydawał się bardzo pogodny i niemal zapomniałam, jak bardzo bolały mnie stopy.

Szłam tak przez kilka minut, co jakiś czas spoglądając w zakratowane okna sklepowych zapleczy. Na telefonie widniała godzina czwarta czterdzieści. Zapamiętałam to bardzo dobrze – dokładnie jedenaście minut temu powinnam znajdować się na przystanku i spoglądać w nadjeżdżający autobus.

QUICKSANDWhere stories live. Discover now