Rozdział 57 "A więc jesteś sportowcem"

246 30 9
                                    

*Matteo*

Przez całą fizykę Gaston nie odezwał się do mnie ani słowem. Siedział spokojnie i wbijał wzrok na przemian w nauczyciela i w ławkę. Minę miał jak skamieniałą - taką obojętną i ponurą. No i nie dziwiłem mu się, zawaliłem. Postanowiłem dać mu trochę czasu, żeby nie zdenerwował się od razu, jak będę chciał z nim to wyjaśnić.

Ale "chwila czasu" w moim mniemaniu to była jedna lekcja, a niestety chłopak zaraz po jej zakończeniu uciekł ode mnie i nigdzie nie mogłem go znaleźć, w dodatku następną godzinę mieliśmy spędzić osobno - on na fotografii, ja na teatralnych.

Nie chciałem być z nim pokłócony, szczególnie, że to była moja wina.

Siedząc na krześle w sali od hiszpańskiego i słuchając pana Viernesa, jedyne czego chciałem, to stamtąd wyjść jak najszybciej. Miałem dość siedzenia w szkole. Nawet nie mogłem sobie pożartować z Luną, bo ona była ciągle zagadywana przez Andreasa. Ich śmiech słyszałem co najmniej 5 razy w ciągu 5 minut.
Przewróciłem oczami, gdy nauczyciel zwrócił im uwagę, a tuż po tym Andreas znowu szepnął coś do dziewczyny. Czy on nie rozumiał, co to znaczy "być cicho"?

- Dobrze, na dzisiaj koniec. - Słowa te były dla mnie błogosławieństwem. - Pamiętajcie o zadaniu, które zadałem wam na za dwa tygodnie na zaliczenie. Do widzenia.

Ah, no tak. Interpretacja wybranej sceny z wybranego romantycznego dramatu i inscenizacja na forum klasy. W parach lub osobno, ale każdy ma występować.
Nie miałem jeszcze pomysłu, a co dopiero partnera. Niby zostało jeszcze dużo czasu, ale z doświadczenia wiem, że to minie jak z bicza strzelił.
Wyszedłem pierwszy z klasy, chcąc jak najprędzej opuścić teren szkoły.
Po południu zajrzałem jeszcze do Rollera, ale nie spotkałem tam Gastona.

No nic, trzeba to będzie jutro jakoś załatwić.

***

*Luna*

Podczas zajęć teatralnych zauważyłam, że na dworze zaczęło padać. I to bardzo, ale to bardzo obficie.

Jeśli pójdę na nogach do domu, to prysznic będę miała zaliczony, a tego nie chcę.

Dlatego też tuż po wyjściu z sali napisałam do taty, czy może po mnie przyjechać. Odpowiedź była pozytywna, więc miałam jakieś dwadzieścia minut do zagospodarowania.

Ruszyłam korytarzem przed siebie, bo kompletnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nina poszła już do domu, a Matteo zmył się niewiadomo gdzie zaraz po teatralnych. Na których tak w ogóle nie mogłam opanować śmiechu i to przez Andreasa, który zasypywał mnie sucharami i jego "śmiesznymi" żarcikami. Nawet pan Viernes, z reguły spokojny i pogodny człowiek, trochę się zdenerwował i od czasu do czasu mierzył nas karcącym spojrzeniem.

Uśmiechnęłam się na to wspomnienie. To była udana lekcja, choć tak szczerze - mało z niej pamiętam.

Przechodząc obok wyjścia na halę sportową, zauważyłam, że znajdowała się tam grupka chłopaków, prawdopodobnie właśnie odbywali trening. Z braku zajęcia postanowiłam usiąść na trybunach i popatrzeć. Wybrałam miejsce kilka rzędów do góry od podłogi. Wodziłam wzrokiem za zawodnikami zwinnie i (przeważnie) celnie kopiącymi między sobą piłkę. Biegali naprawdę szybko i byli bardzo wysportowani, najwyraźniej to była ich pasja. W pewnym momencie moje oczy zatrzymały się na zmajomej sylwetce. Kojarzyłam skądś tego chłopaka... Stał twarzą do mnie, ale za nic nie mogłam przypomnieć sobie, kto to był. Gdy odwrócił się tyłem, wszystko stało się jasne. Napis na koszulce głosił: Josh Marchetti. Josh! Gość z imprezy, przez którego wylądowałam na ziemi! Uśmiechnęłam się. W żadnym wypadku nie miałam mu tego za złe, nic się przecież nie stało, a zawsze to jedna znajoma osoba więcej.

Give Me Your Light ~ LutteoWhere stories live. Discover now