Jade była przekonana, że zabierze ją do pobliskiego Taco Bell, ale okazało się, że Curtis ma na myśli zupełnie inny lokal. Jeden z tych, w których ona czuła się jak intruz. Cztery Pory Roku, już sama nazwa była pretensjonalna. I podobnie jak to nowe i lśniące mieszkanie, w którym spotkali się po raz pierwszy, ta restauracja również reprezentowała dzielącą ich przepaść.
A tak niewiele brakowało, żeby tej przepaści nie było. I rzeczywiście, kiedyś nie istniała. Ale to było w zupełnie innym życiu, które teraz wydawało się Jade tylko snem.
- Zdecydowałaś się już na coś? – zapytał Alexander.
Zdecydowała? Nie była w stanie zidentyfikować połowy pozycji z karty w tej cholernej restauracji.
- Eee... jeszcze nie.
Przyjrzał się jej z uwagą. Te przenikliwe oczy zdawały się przewiercać ją na wylot. Jade musiała się powstrzymywać, żeby nie umknąć spojrzeniem w bok.
- Wszystko w porządku? Wydajesz się strapiona.
Strapiona? Cóż za dobór słów. Jak to się stało, że on i taki troglodyta jak Roberts zamieszkali pod jednym dachem?
- Mogę być z tobą szczera? – Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – Bo to będzie trochę, eee... głupie.
- Śmiało.
- Nie pasuję tu – zwierzyła się, wychylając się w jego kierunku.
Zbył to machnięciem głowy.
- Nie przejmuj się. Ze swoim uśmiechem pasujesz wszędzie.
O to by się spierała. Zaraz jednak przy ich stoliku zmaterializował się kelner, gotów przyjąć zamówienie. Z jego uprzejmą pomocą – i oceniającym wzrokiem – Jade wybrała coś bezmięsnego i w miarę prostego. Potem okazało się, że to naleśnik z warzywami. Zaskakująco dobry naleśnik.
- Wegetarianka z przekonania? – zagadnął Alexander.
- Tak. – Jade przełknęła spory kęs. – Ale spokojnie, nie będę ci urządzać wykładu na ten temat.
- Nie mam nic przeciwko. Lubię cię słuchać.
Ja ciebie też, pomyślała. Mogłabym słuchać twojego akcentu godzinami.
Zachowała jednak na tyle przytomności umysłu, by nie wyskoczyć z niczym w tym stylu. I bez tego było jej nieswojo. Nie tylko przez to miejsce, ale i sposób, w jaki Curtis się do niej odnosił. Wydawało się, że jest nią autentycznie zainteresowany, a ona czuła się tak, jakby właśnie miała zdawać wyjątkowo trudny egzamin. Tragicznie. Fatalnie.
- Co właściwie studiujesz? – zapytała.
- Architekturę. Ku niezadowoleniu mojego ojca.
Uniosła brwi.
- Nie podoba mu się to?
- Nieszczególnie. Wolałby, żebym wybrał prawo jak on. – Alexander uśmiechnął się przelotnie. – Myślałem o tym, ale potem przypomniałem sobie Adwokata Diabła i wybrałem architekturę.
- Zawsze będziesz mógł urządzić mu biuro – palnęła i zaraz skrzywiła się w duchu. Co za żenujący tekst.
Alexander jednak się roześmiał.
- Gdyby nie to, że ma już gabinet w biurowcu Davida Robertsa, pewnie by na to przystał – wyjaśnił.
Abernathy poczuła, jak jej żołądek wypełnia się lodem. Nie dość, że przy jednym facecie pociła się, kiedy tylko powiedział „cześć", a drugiego notorycznie czymś tłukła, to teraz jeszcze okazało się, że ich ojcowie to kumple. Boże. Boże drogi.
- Roberts. David. O-ojciec Chrisa – wybąkała. – Wasi ojcowie są...
- Współpracują, tak. Mój ojciec zarządza działem prawnym w jego korporacji.
- Jestem pewna, że tatuś Chrisa bardzo go potrzebuje.
Alexander uniósł brew.
- To znaczy?
Chwyciła kieliszek z wodą i wypiła ją duszkiem. Boże, jak tu się zrobiło strasznie gorąco.
- Nie, nic. Nieważne.
- Śmiało. – Dotknął jej dłoni, a Abernathy poczuła dreszcz. – Powiedz.
- Nie, naprawdę. Tak tylko głośno myślałam. – Cofnęła rękę i położyła ją na kolanach. Miała wrażenie, że jeśli ten dotyk potrwa zbyt długo, zabije ją. – To o czym rozmawialiśmy? A tak, mówiłeś, że studiujesz architekturę.
Curtis wpatrywał się w nią z uwagą. Na jego pociągłej twarzy pojawiła się troska.
- Na pewno dobrze się czujesz? Pobladłaś.
- Nie. Tak. W porządku.
Otarł usta serwetką i rzucił ją na talerz, przykrywając pozostałości szarpanej wołowiny. W dalszym ciągu studiował postać Abernathy tymi niesamowitymi oczami w kolorze lodu.
- Powiedziałem coś, co cię zdenerwowało?
- N-nie. Nie, tylko... Trochę mi... – zafalowała przodem bluzy – ...duszno. Tak, duszno. Właściwie to powinnam już iść.
- Pozwól, że cię odprowadzę. – Widząc, że Jade odsuwa krzesło, Alexander zrobił to samo.
- Nie trzeba, poważnie.
- Nalegam.
W tej chwili Jade niczego nie pragnęła bardziej niż uciec z krzykiem, ale postanowiła zachować się jak cywilizowany człowiek. I tak skompromitowała się już wystarczająco.
- No... dobra.
Wyszli z knajpy, prosto w wyłaniające się zza chmury słońce. Na świeżym powietrzu Abernathy poczuła się nieco lepiej. Curtis przystanął tuż obok, po czym wręczył jej torby z zakupami, o których zdążyła kompletnie zapomnieć.
- Dzięki – bąknęła i przycisnęła rzeczy do piersi.
- Mam tu samochód. To znaczy całkiem niedaleko. Chyba że wolisz się przejść?
- Wolałabym, ale też mam tu samochód. Na parkingu przed centrum.
- Będziesz miała coś przeciwko, jeśli tam z tobą podejdę?
Nie miała.
- Co w ogóle tutaj robiłeś? – zapytała. Głównie po to, żeby zatrzeć nienajlepsze wrażenie spowodowane jej nagłą psychozą.
- Zakupy. Jak ty.
- Dla dziewczyny? – Brawo. Subtelne.
Uśmiechnął się rozbrajająco. Taki uśmiech można było pokochać.
- Nie. Dla siebie. A właśnie. Jak twój projekt?
Jade zamrugała.
- Co takiego?
- Listy do młodego poety – przypomniał. – Książka, którą z tobą widziałem.
- To się trochę przesunęło. Może dzięki temu Chris zdąży się przygotować. Pożyczyłam mu nawet tę książkę. – No, z pewnością brzmiało to lepiej niż „rzuciłam nią w niego".
- Nie byłbym taki pewien – zwierzył się Alexander. – Rano widziałem ją wciśniętą pod paczkę nachos.
Na Abernathy spłynęła nieoczekiwana wściekłość. I ona rzeczywiście rozważała pomysł, żeby komuś takiemu pomóc? Facetowi, który chował jej książkę pod paczką chrupków? O nie. Na pewno nie.
Nie ma mowy.
Nie po tym, co zrobił jego ojciec.
![](https://img.wattpad.com/cover/219089556-288-k325704.jpg)
YOU ARE READING
DEVIL'S GAME | Zakończone
RomanceONA - stroniąca od ludzi, jedna z najlepszych studentek na roku. ON - popularny i szalenie przystojny rozgrywający uniwersyteckiej drużyny futbolowej. Różni ich wszystko. Łączy jedno. Nienawiść. Kiedy Chris wpada w kłopoty, tylko Jade może mu pomó...