Rozdział 20

3.5K 190 14
                                    


Jade była przekonana, że zabierze ją do pobliskiego Taco Bell, ale okazało się, że Curtis ma na myśli zupełnie inny lokal. Jeden z tych, w których ona czuła się jak intruz. Cztery Pory Roku, już sama nazwa była pretensjonalna. I podobnie jak to nowe i lśniące mieszkanie, w którym spotkali się po raz pierwszy, ta restauracja również reprezentowała dzielącą ich przepaść.

A tak niewiele brakowało, żeby tej przepaści nie było. I rzeczywiście, kiedyś nie istniała. Ale to było w zupełnie innym życiu, które teraz wydawało się Jade tylko snem.

- Zdecydowałaś się już na coś? – zapytał Alexander.

Zdecydowała? Nie była w stanie zidentyfikować połowy pozycji z karty w tej cholernej restauracji.

- Eee... jeszcze nie.

Przyjrzał się jej z uwagą. Te przenikliwe oczy zdawały się przewiercać ją na wylot. Jade musiała się powstrzymywać, żeby nie umknąć spojrzeniem w bok.

- Wszystko w porządku? Wydajesz się strapiona.

Strapiona? Cóż za dobór słów. Jak to się stało, że on i taki troglodyta jak Roberts zamieszkali pod jednym dachem?

- Mogę być z tobą szczera? – Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – Bo to będzie trochę, eee... głupie.

- Śmiało.

- Nie pasuję tu – zwierzyła się, wychylając się w jego kierunku.

Zbył to machnięciem głowy.

- Nie przejmuj się. Ze swoim uśmiechem pasujesz wszędzie.

O to by się spierała. Zaraz jednak przy ich stoliku zmaterializował się kelner, gotów przyjąć zamówienie. Z jego uprzejmą pomocą – i oceniającym wzrokiem – Jade wybrała coś bezmięsnego i w miarę prostego. Potem okazało się, że to naleśnik z warzywami. Zaskakująco dobry naleśnik.

- Wegetarianka z przekonania? – zagadnął Alexander.

- Tak. – Jade przełknęła spory kęs. – Ale spokojnie, nie będę ci urządzać wykładu na ten temat.

- Nie mam nic przeciwko. Lubię cię słuchać.

Ja ciebie też, pomyślała. Mogłabym słuchać twojego akcentu godzinami.

Zachowała jednak na tyle przytomności umysłu, by nie wyskoczyć z niczym w tym stylu. I bez tego było jej nieswojo. Nie tylko przez to miejsce, ale i sposób, w jaki Curtis się do niej odnosił. Wydawało się, że jest nią autentycznie zainteresowany, a ona czuła się tak, jakby właśnie miała zdawać wyjątkowo trudny egzamin. Tragicznie. Fatalnie.

- Co właściwie studiujesz? – zapytała.

- Architekturę. Ku niezadowoleniu mojego ojca.

Uniosła brwi.

- Nie podoba mu się to?

- Nieszczególnie. Wolałby, żebym wybrał prawo jak on. – Alexander uśmiechnął się przelotnie. – Myślałem o tym, ale potem przypomniałem sobie Adwokata Diabła i wybrałem architekturę.

- Zawsze będziesz mógł urządzić mu biuro – palnęła i zaraz skrzywiła się w duchu. Co za żenujący tekst.

Alexander jednak się roześmiał.

- Gdyby nie to, że ma już gabinet w biurowcu Davida Robertsa, pewnie by na to przystał – wyjaśnił.

Abernathy poczuła, jak jej żołądek wypełnia się lodem. Nie dość, że przy jednym facecie pociła się, kiedy tylko powiedział „cześć", a drugiego notorycznie czymś tłukła, to teraz jeszcze okazało się, że ich ojcowie to kumple. Boże. Boże drogi.

- Roberts. David. O-ojciec Chrisa – wybąkała. – Wasi ojcowie są...

- Współpracują, tak. Mój ojciec zarządza działem prawnym w jego korporacji.

- Jestem pewna, że tatuś Chrisa bardzo go potrzebuje.

Alexander uniósł brew.

- To znaczy?

Chwyciła kieliszek z wodą i wypiła ją duszkiem. Boże, jak tu się zrobiło strasznie gorąco.

- Nie, nic. Nieważne.

- Śmiało. – Dotknął jej dłoni, a Abernathy poczuła dreszcz. – Powiedz.

- Nie, naprawdę. Tak tylko głośno myślałam. – Cofnęła rękę i położyła ją na kolanach. Miała wrażenie, że jeśli ten dotyk potrwa zbyt długo, zabije ją. – To o czym rozmawialiśmy? A tak, mówiłeś, że studiujesz architekturę.

Curtis wpatrywał się w nią z uwagą. Na jego pociągłej twarzy pojawiła się troska.

- Na pewno dobrze się czujesz? Pobladłaś.

- Nie. Tak. W porządku.

Otarł usta serwetką i rzucił ją na talerz, przykrywając pozostałości szarpanej wołowiny. W dalszym ciągu studiował postać Abernathy tymi niesamowitymi oczami w kolorze lodu.

- Powiedziałem coś, co cię zdenerwowało?

- N-nie. Nie, tylko... Trochę mi... – zafalowała przodem bluzy – ...duszno. Tak, duszno. Właściwie to powinnam już iść.

- Pozwól, że cię odprowadzę. – Widząc, że Jade odsuwa krzesło, Alexander zrobił to samo.

- Nie trzeba, poważnie.

- Nalegam.

W tej chwili Jade niczego nie pragnęła bardziej niż uciec z krzykiem, ale postanowiła zachować się jak cywilizowany człowiek. I tak skompromitowała się już wystarczająco.

- No... dobra.

Wyszli z knajpy, prosto w wyłaniające się zza chmury słońce. Na świeżym powietrzu Abernathy poczuła się nieco lepiej. Curtis przystanął tuż obok, po czym wręczył jej torby z zakupami, o których zdążyła kompletnie zapomnieć.

- Dzięki – bąknęła i przycisnęła rzeczy do piersi.

- Mam tu samochód. To znaczy całkiem niedaleko. Chyba że wolisz się przejść?

- Wolałabym, ale też mam tu samochód. Na parkingu przed centrum.

- Będziesz miała coś przeciwko, jeśli tam z tobą podejdę?

Nie miała.

- Co w ogóle tutaj robiłeś? – zapytała. Głównie po to, żeby zatrzeć nienajlepsze wrażenie spowodowane jej nagłą psychozą.

- Zakupy. Jak ty.

- Dla dziewczyny? – Brawo. Subtelne.

Uśmiechnął się rozbrajająco. Taki uśmiech można było pokochać.

- Nie. Dla siebie. A właśnie. Jak twój projekt?

Jade zamrugała.

- Co takiego?

- Listy do młodego poety – przypomniał. – Książka, którą z tobą widziałem.

- To się trochę przesunęło. Może dzięki temu Chris zdąży się przygotować. Pożyczyłam mu nawet tę książkę. – No, z pewnością brzmiało to lepiej niż „rzuciłam nią w niego".

- Nie byłbym taki pewien – zwierzył się Alexander. – Rano widziałem ją wciśniętą pod paczkę nachos.

Na Abernathy spłynęła nieoczekiwana wściekłość. I ona rzeczywiście rozważała pomysł, żeby komuś takiemu pomóc? Facetowi, który chował jej książkę pod paczką chrupków? O nie. Na pewno nie.

Nie ma mowy.

Nie po tym, co zrobił jego ojciec.

DEVIL'S GAME | ZakończoneWhere stories live. Discover now