VII

520 31 9
                                    

Danielle

Impreza. To z pewnością była impreza. Pomieszczenie było stosunkowo duże, jak na salon, ale bardzo słabo oświetlone i zatłoczone. Ludzie tańczyli nienaturalnie blisko siebie zbici w drobne grupki. Rozejrzałam się wokół siebie, nie potrafiłam nikogo rozpoznać. Zdawało mi się, że nikt nawet mnie nie zauważał, ponieważ raz po raz ktoś mnie szturchał. To nie było przyjemne, chciałam dokądś pójść, byle wyjść poza tłum. Kręciło mi się w głowie od dziwnego zapachu, który unosił się w powietrzu. Nie potrafiłam określić go jednym słowem, był nieporównywalny. Miałam wrażenie, że wszystko wiruje, bo ludzie stali się plamą różnorodnych barw i wszystko straciło swój pierwotny kształt. Widziałam jedynie rozmazane kontury, światła dyskoteki. Próbowałam wyostrzyć spojrzenie, ruszyć się – na próżno.

To był prawdziwy obłęd. Utknęłam w centrum parkietu, stałam się cieniem, materią, której nikt nie dostrzegał. Ludzie miotali mną na wszystkie strony, a ja stałam biernie pozwalając na to wszystko. Ich twarze, zmieszane ze sobą nie wykazywały emocji. Zdawało mi się, że mijają wieki, gdy ja stoję, oni tańczą, a impreza bezustannie trwa. Poczułam panikę i strach, i wtedy pojawił się zastrzyk adrenaliny, który pozwolił mi wyrwać się z tego letargu. Tknięta nim zaczęłam przepychać się między ludźmi nie mówiąc „przepraszam" ani innych słów grzecznościowych. Chciałam wyjść, biec daleko stąd. Bałam się, że gdy upadnę wszyscy mnie zdeptają, a zabawa nie znajdzie nigdy końca.

- Danielle? – nagle usłyszałam swoje imię i pierwszy raz w życiu zabrzmiało to niczym zbawienie.

- Kto? Tutaj jestem!

Mimo tego że nie rozpoznałam głosu, w jakiś sposób poczułam ulgę. Miałam nadzieję, że w końcu zjawił się ktoś, kto pomoże mi wyjść na zewnątrz i wyjaśni, co tu się dzieje. To miejsce było niczym surrealistyczne odbicie świata. Czułam się jak w zamknięciu, ograniczona przestrzeń, prawdziwy labirynt. Powietrze było ciężkie, panował tu zaduch. Nigdzie nie było okien ani drzwi, przynajmniej żadnego nie widziałam. Zupełnie, jakby czas dla tego miejsca nie istniał.

- Zac?

- Nel, wszędzie Cię szukałem.

Rozchyliłam z zaskoczenia usta. Spodziewałam się każdego; dziewczyn, Chloe, Chrisa czy nawet mojej mamy, ale nigdy Zaca! To było większe zaskoczenie niż to, że święty Mikołaj naprawdę nie istnieje. Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć.

- Mnie?

- Ciebie, skarbie.

Uniosłam brwi do góry, wszystko we mnie krzyczało, że coś było nie tak. To miejsce wydało mi się jeszcze dziwniejsze niż kilka chwil temu. Czułam, że jego słowa były niewłaściwe, nieodpowiednie. Nie powinien ich wypowiadać. Wiedziałam, że z jakiś powodów były złe, ale nie potrafiłam przypomnieć sobie dokładnie dlaczego.

- Wszystko w porządku? – zapytał, a ton głosu był zatroskany.

- Nic nie jest w porządku. Chce stąd wyjść.

Zac uśmiechnął się miło, choć dostrzegłam w tym prostym uśmiechu ironię i coś złego. Spojrzał na mnie błękitnymi oczami, pewnie myśląc, że uda mu się mnie udobruchać, ale ja całą sobą czułam, że to było nierzeczywiste. Wzrok nie był ciepły ani przyjazny, a chłodny i złowrogi. Nie ufałam mu. Wzbudzał we mnie strach i odrazę. On nie był tym, który miał prawo tak do mnie mówić. Wiedziałam to.

- Gdzie my jesteśmy?

- To dom Ally, nie pamiętasz? – zbliżył się do mnie i zaczął szeptać mi do ucha – Znalazłem dla nas wolny pokój. Przestaniesz się nudzić, skarbie.

Where's my love? | Dylan O'brienOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz