25. Ten lojalny i ten nie

196 35 8
                                    


Pokonanie wielkiego pająka kosztowało mnie poświęcenie znalezionego sztyletu, skóry na prawej ręce (komuś się wzięło na plucie na odległość), a także dużo cierpliwości, by nie rozpierdolić tego robala po prostu jakąś bombą sejsmiczną, ale wciąż musiałem się ukrywać przed swoim bratem imperatorem, a wstrząs pałacu nie pomógłby mi w tym. Całość zajęła mi mniej niż kwadrans, a znaleziona klawa kurtka wciąż była cała! Właściwie gdyby nie te pieczęcie na niej, nie straciłbym tylko skóry na ręce w momencie obrony twarzy, a zapewne całe ramię wraz z mięśniami. Nie wiem, zależy jak ten kwas jest mocny.

Otrzepałem się z kurzu i ponownie rozejrzałem po jaskini, tym razem pustej. Skoro boss został pokonany, chyba nadeszła pora, by zatroszczyć się o znalezienie swojego chłopaka i zabrać go w końcu do domu, nie? Gdziekolwiek był. Szkoda, że w Piekle nie było zasięgu, to ułatwiłoby sprawę, bo szukanie go po tych wszystkich korytarzach wydało mi się mało zachęcające. Ale nie miałem zapewne innego wyjścia, jak zabawić się w Sherlocka i po prostu wywęszyć ślady jego obecności. Niezwłocznie opuściłem to zatęchłe pomieszczenie i udałem się w samotną wojaż. W korytarzach widziałem tyle co nic, nawet gdy wspomagałem się prowizorycznym światełkiem w dłoni, które stworzyłem. Co chwilę się o coś potykałem (to chyba były kości, ale wolałem się nie upewniać). Nie wiem nawet jak ten robal mógł mieścić tu swój tłusty tyłek, skoro miejscami sam ledwo się przeciskałem, ale może po prostu polazłem jakimiś nieużywanymi ścieżynami, które pewnie prowadziły donikąd. To mocno deprymujące. W dodatku w tej kompletnej ciszy zacząłem rozmyślać o swojej ostatniej rozmowie z Dipperem. Pokusiłbym się o stwierdzenie "kłótnia". Kurde, wkurzył się na mnie nie bez powodu, a ja na niego głupio naszczekałem, nawet nie widząc, jak się bał. Na pewno się bał. Przyzwyczaiłem się już chyba do własnej głupoty i bezgranicznej "odwagi", dzięki której potrafiłem chodzić po takich zaszczutych miejscach z zamkniętymi oczami, a widok martwego ciała nie robił na mnie wrażenia. Chyba już nic mnie nie szokowało w życiu, przeżyłem zbyt wiele, by się przejmować. Zwariowałbym. Gorzej, jeśli moja obojętność na czynniki zewnętrzne przerodzi się w brak uczuć, o co już i tak się podejrzewałem. Dawno nie byłem zakochany, na nikim mi nie zależało. Właściwie gdyby nie Dipper, dla którego specjalnie tu przyszedłem, a nie zwiałem do innych sfer wszechświata, pewnie faktycznie byłbym bezuczuciowym hedonistą. No, a wracając do tematu kłótni - wyszedłem po prostu na dupka, który nie potrafił zauważyć, że człowiek był wystraszony o swoje i moje życie i że nie mógł zrobić w tej sytuacji absolutnie nic. Chyba że się pomodlić, ale w Piekle to za wiele nie da, chyba że ktoś jest satanistą.

Dobra, jak znajdę Dippera, to go po prostu mocno przytulę, pocałuję w czoło i przeproszę, a wszystko będzie okej, nie? Jasne (o ile go znajdę).

Wszystkie te korytarze wyglądały absolutnie tak samo. Zwężały się i rozszerzały na zmianę, gdzieniegdzie leżały kości, gdzieś stara pajęczyna, wszędzie pojawiały się odnogi do kolejnych dróg. I wciąż było ciemno jak w moich bezdennych tęczówkach. Zacząłem powoli tracić nadzieje, ale wtem poczułem w nozdrzach pewien zapach. Nie był to smród stęchlizny i wilgoci, który panował w jaskiniach. Nie, nie - poczułem zapach świeżego powietrza. Serce zabiło mi mocniej i obróciłem się w stronę rozkosznej woni pełnej nadziei. Jak gończy Terrier powędrowałem szybkim krokiem w stronę tlenu, prowadząc się nim jak igłą magnetyczną. Nie sądziłem, że tu naprawdę może istnieć wyjście i podejrzewałem, że prędzej sami się wykopiemy na górę, niż znajdziemy realne przejście na ziemię. A jednak było. Gdy ujrzałem światło na końcu korytarza, puściłem się biegiem w jego stronę niczym więzień w ramiona upragnionej wolności. Na samym progu kamiennej ścieżki i porastającej nieśmiało trawy wywróciłem się, ale miałem to już gdzieś. Zaśmiałem się głośno sam do siebie i wpuściłem palce między zielonkawe źdźbła. Leżałem na brzuchu i śmiałem się, głaszcząc pachnącą ziemię i dziękując losowi za znalezione wyjście. Minęła chwila nim się uspokoiłem, a do mojego umysłu napłynęły rozsądne myśli. Wciąż leżąc i dotykając zachłannie dar ziemi, zmartwiłem się mocno. Bo na co mi to odnalezione wyjście, skoro jestem tu sam, a w tej pieczarze nadal gnije Dipper? To nie fair w stosunku do niego. Powinniśmy cieszyć się z tego znaleziska razem. Obróciłem się na plecy i spojrzałem na zachmurzone, jasne niebo. Na nic mi wolność, skoro miałbym zostawić na pastwę losu człowieka, na którym mi zależało. Z którym przeżyłem w Kanadzie wymarzony, spokojny miesiąc życia i sielanki, podróż po świecie, wspólne zajmowanie się naszym psem, walkę przeciw Szczurom z aniołem u boku. Człowieka, którego desperacko chciałem wyciągnąć z problemu jego smutku i depresji, samotności i pogubienia w życiu, któremu chciałem pokazać świat z nieco innej perspektywy i wspólnie napić się wina przy świecach. Którego mógłbym ochraniać za cenę własnego życia, które już i tak było nieodłącznie związane z nim. Razjel pewnie przewidział podobną sytuację i kazał mi nałożyć tę Pieczęć po to, bym zawsze wracał po Dippera i go ratował. Ale teraz wróciłem się po niego z mojej woli i uczucia, którym go darzę.

O słowach nieistniejących |BILLDIP|Donde viven las historias. Descúbrelo ahora