11. Pasja

449 71 17
                                    




Minęły cztery dni, jak siedziałem na tym zasranym krześle w mieszkaniu Moreny. Znaczy Chiary. Morena okazała się dziewczyną, którą poznałem w barze Missisipi parę tygodni temu, a potem miałem już do czynienia tylko z jej opętaną przez demona wersją. Nie lubiłem ich obu. Wpatrywałem się w swoje odbicie w lustrze naprzeciw, szukając w sobie utraconego podobieństwa. Rany, jak ja mogłem się tak zmienić przez zaledwie trzy doby tortur? Sądziłem, że jestem wytrzymalszy, cholera. Mokre od potu włosy przylegały mi do czoła i irytująco się zakręciły w małe loczki oblepione skrzepniętą krwią. Wielokrotnie łamane palce, dla własnej uciechy tej sadystki, zrosły mi się niezbyt prawidłowo, więc jeśli będę chciał je przywrócić do porządnego stanu, będę musiał połamać je na nowo, kurwa. Chiara, jak obiecała, wbijała we mnie swój ukochany, zasrany nóż i bawiła nim, jakbym był z gliny czy innego błota. Gdy zaspokoiła swoje chore żądze, dawała mi względny spokój i czas na wyleczenie się, a potem znowu wracała z inną zabawką.

- Czy ty czasem wychodzisz z domu? - spytałem z irytacją, gdy znowu stwierdziła, że mnie odwiedzi z jakąś dziwną puszką ze śmierdzącą fasolą (wolę głodować niż to zjeść). Brunetka uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami, siadając naprzeciw mnie. Otworzyła puszkę własnymi rękoma, a ujebane i ostre wieczko umieściła w zagłębieniu mojego obojczyka, przejeżdżając mocno po mojej kości. Cudem nie wykrzyknąłem wszystkich przekleństw tego świata, tylko zacisnąłem zęby i powieki, rzucając cichymi kurwami spomiędzy suchych warg. Oczywiście nie wyjęła tego, tylko wbiła mi poszarpane, metalowe wieko w mięsień, jakbym był cholernym manekinem na biżuterię. Założyła nogę na nogę i zaczęła jeść łyżką zawartość opakowania, patrząc na mnie z durnym uśmieszkiem.

- Co jest? Chcesz trochę? Myślałam, żeby upolować ci jakiegoś osranego gołębia i wepchnąć ci go do ust, ale skoro tak ładnie prosisz... - i bez żadnego ostrzeżenia wpakowała mi to gówno do ust, choć dziwne, że odebrała moje zniesmaczone spojrzenie jako gorącą prośbę. Znaczy ta fasola nie była aż taka zła, ale nie od dziś gram zbuntowanego niewolnika i splunąłem tym czerwonym gównem prosto w jej uradowaną twarz, w jednej chwili zamieniając ją w piekielne wkurwienie. Rzuciła puszką o ścianę obok mojej głowy, a na mojej podartej koszuli pojawiły się kolejne czerwony odpryski, chociaż te od krwi zdążyły już ściemnieć. Dała mi po twarzy z otwartej dłoni z twarzą obrażonej pięciolatki, złożyła ramiona i tupnęła nogą (serio jest jakaś nienormalna).

- Taki jesteś? Daję ci jeść, troszczę się o ciebie, daję dach nad głową, a ty tak po prostu tym gardzisz!

- Wielka mi troska, kuźwa. Siedzę na tym zasranym krześle od czterech dni, o ile nie straciłem jeszcze rachuby czasu, tak serio to nie dałaś mi nic do żarcia, tylko wbijasz we mnie jakieś cholerne noże, jakbym był kurczakiem z rożna. No i, kurwa, to wieczko. Weź mi to wyjmij, kobieto, bo mnie już irytuje. - warknąłem, patrząc prosto w jej rozbawione oczy.

- Ani krzty wdzięczności. Zawsze mogłeś skończyć w piwnicy na czymś mniej wygodnym niż krzesło, a ty nadal marudzisz. No i właśnie chciałam dać ci jeść, ale skoro gardzisz, to twoja strata, skarbie.

Stała się jeszcze bardziej irytująca niż wcześniej, a ja starałem się nie dostać szewskiej pasji. Oczywiście nie raz starałem się uwolnić, ale użyła kajdanek z podobnego materiału, co kiedyś Razjel (czemu jestem tak często związywany wbrew własnej woli?), no i tak jakby wypruto mnie z magii. Byłem takim desperatem, że myślałem nawet nad oderwaniem sobie rąk, ale nawet jeśli chciałbym wykonać ten głupi plan, to nadal pozostaje kwestia: jak? Ludzie ot tak nie urywają sobie kończyn, więc miałem marne szanse. Starałem się utrzymywać bezwzględny spokój i nie okazywać skruchy przed Chiarą, by nie dać jej tej chorej satysfakcji, że jest silniejsza. Bo przecież nie jest, podeszła mnie w ohydny sposób i pozbawiła możliwości rewanżu, w którym to ona gryzłaby piach. Albo swoje wargi z bólu jak ja, gdy postanawia mnie odwiedzić z nowym narzędziem. Zastanawiał mnie jeden aspekt tej brudnej sprawy: czemu potrafię się uleczyć? To jedyna umiejętność, która mi pozostała, bo żadnej innej użyć nie mogłem (a próbowałem wszystkiego). Miałem malutką iskierkę nadziei, że te powrozy są jakieś oszukane i będę mógł wynaleźć w nich uszczerbek, dzięki któremu może się jednak uwolnię, jednak z każdą godziną ta iskierka gasła. Bo czułem się coraz gorzej. Nie tylko fizycznie, bo z tym oczywiście też było nieciekawie, gdy maczałem stopy w kałuży własnej krwi na podłodze, ale i psychicznie. Chiara ciągle siedziała w domu i prawie nie dawała mi spokoju, a przerwy na oddech miałem coraz krótsze. Teraz oczywiście znowu wyszła, zapewne by umyć twarz z fasoli, którą ją oplułem, ale zaraz wróci - jak zawsze. Czułem się tak totalnie opuszczony i coraz bardziej martwiłem się o Newtona, który przecież został w domu bez żarcia i wody. No i pewnie osrał mi pół pokoju. Babranie się w kolejne wskrzeszanie go mnie nie kręciło, o ile w ogóle zdołam wyjść z tego mieszkania i zabić tę wariatkę.

O słowach nieistniejących |BILLDIP|Where stories live. Discover now