FINAŁ CZ. II

140 18 48
                                    

James

Spanikowałem. Wstałem i zacząłem chodzić po pokoju. Źródło światła. Okno. Podszedłem tam jak najszybciej przechodząc po miękkim, białym dywanie i rozsunąłem jasne zasłony. Szyba była dodatkowo zabezpieczona kratami. Nie miałem najmniejszych szans na ucieczkę. Tego typu okna były tylko w jednym miejscu, więc wychodzi na to, że mój koszmar postanowił przetrzymać mnie w piwnicy.

Zacząłem nerwowo chodzić w tę i z powrotem po pokoju. Nie wiedziałem, co mogę zrobić. Utknąłem tu. Znowu zdany na Jej łaskę.

Cholera.

Robiła ze mną co tylko zechce.

Zakręciło mi się w głowie. Byłem jeszcze osłabiony, co nie jest niczym dziwnym. Usiadłem na krześle. Przetarłem twarz dłonią. Ponownie rozejrzałem się po pokoju analizując każdy kąt, żeby na pewno sprawdzić, czy mogę uciec.

Pomieszczenie było średniej wielkości. Ściany pomalowano na biało, a podłogę wyłożono jasnymi panelami, w większości przykrytymi białym, puchatym dywanem. Zaraz obok mnie stała drewniana komoda, kawałek dalej kanapa z kremowymi obiciami i paroma karmazynowymi poduszkami. W rogu lustro, w którym wcześniej się przeglądałem, przymocowane do ściany. Jego złota rama była wyłożona drobnymi kamykami i bogato zdobiona. Naprzeciwko kanapy stała szafa wykonana z takiego samego drewna jak komoda, zaraz obok niej były metalowe drzwi. Przy suficie można było dostrzec małą kratkę od wentylacji.

Tracąc do końca nadzieję na ucieczkę postanowiłem sprawdzić, jaki naprawdę jest stan moich ran. Wczoraj byłem na tyle otumaniony bólem, że nie jestem pewien ile mi się stało. Uznajmy, że wczoraj. Jakiś odnośnik czasowy muszę sobie ustalić, bo nie wiem, ile minęło dni. Podszedłem do lustra. Zacząłem od obejrzenia wargi. Tam nie było tragedii. Potem podwinąłem nogawki spodni. Rządek dziurek też nie wyglądał najgorzej, nie było potrzeby opatrywania. Wyżej zapewnie było tak samo. Wyprostowałem spodnie. Zdjąłem marynarkę i odłożyłem na oparcie krzesła. Spojrzałem na moje nadgarstki. Miałem na nich dużo małych strupków. Otarcia do krwi, zapewne od lin. Rozwiązałem muszkę i odrzuciłem na komodę. Rozpiąłem parę guzików koszuli, by zerknąć na wczorajszą grę w kółko i krzyżyk. Tu musiało być gorzej, bo miałem założony opatrunek. No cóż, przynajmniej mogę być pewien, że nie chciała mnie zabić. Przynajmniej nie tym razem.

- Słonko - podskoczyłem lekko, kiedy jej głos dotarł do moich uszu. Obróciłem się od razu w stronę drzwi. Jessiebelle stała oparta o framugę. Miała na sobie białą, dopasowaną sukienkę obficie zdobioną koronkami i kryształkami - Jeszcze nie czas na rozbieranie się, to przerobimy później, teraz masz być gotowy - podeszła do mnie stukając obcasami o panele i zapięła mi koszulę. Ponownie nie mogłem się ruszyć ze strachu. Jej bliskość zdecydowanie źle na mnie działała.

Skończyła mnie z powrotem ubierać. Uczyniła gest w stronę drzwi. Do pomieszczenia wszedł powoli pokemon. Miał skórę w kolorze indygo, a na głowie różowy kwiat w białe plamki. Ten Vileplume to zapewne ulubieniec mojego koszmaru. Jessiebelle znów wykonała jakiś ruch dłonią, po czym odbiegła ode mnie. W tym samym czasie pokemon ruszył do ataku obsypując mnie jakimś złotawym pyłkiem. Zakręciło mi się w głowie, oczy przestały ze mną współpracować. Kolana lekko mi się ugięły.

Chwiejąc się dotarłem do kanapy, usiadłem. Zamrugałem parę razy. Obraz częściowo wrócił. Nie wszystko do mnie docierało, trochę tak, jakbym był pod wodą. Miałem nadzieję, że to uczucie zaraz odejdzie.

Jessiebelle

Mój plan przebiegał pomyślnie. Wszystko szło jak z płatka i nie było mowy o porażce. Ruszyłam w stronę drzwi. Po drodze wydałam rozkaz Vileplume'owi, by pilnował Jamesa i jeszcze trochę go otumanił. Obawiam się, że moje słoneczko za bardzo będzie się miotać jeśli będzie w pełni świadome tego, co się dzieje.

Forever RWhere stories live. Discover now